Zima w Chengdu jest pod pewnym względem okrutniejsza niż w Polsce. Nie ma tu co prawda mrozu, ale jest bardzo wysoka wilgotność, która w połączeniu z chłodem daje nieprzyjemny efekt. Najgorszy jest brak ogrzewania w domach i budynkach publicznych. W domu można jeszcze się zawiesić na kilka miesięcy nad małym elektrycznym piecykiem (który trzeba oczywiście samemu kupić, bo w wyposażeniu mieszkania nie ma takich cudów), ale chodzenie na zajęcia to prawdziwa katorga. Siedzenie po kilka godzin w nieogrzewanych salach w pięciu swetrach i kurtce oraz z termoforem w torebce to wyjątkowa rozrywka. W najgorszych przypadkach zajęcia można było ominąć, ale na egzamin już trzeba było pójść. A jak tu myśleć i pisać zadania, gdy się człowiek trzęsie i długopisu nie może utrzymać?! Mimo wszystko przetrwałam to, sesję zaliczyłam i kilka dni temu w końcu przyszła wiosna.
Przyszła całkiem znienacka, bo jednego dnia było wilgotno i zimno, a następnego wyszło słońce i zrobiło się 15 stopni. W Chengdu wiosna nie pachnie tak świeżo, jak w Polsce, ale i tak daje nową energię do działania. Wraz z wiosną zaczęto sprzedawać na ulicach świeże ananasy na patyku (dziwne, ale teraz jest tu sezon na ananasy i są bardzo tanie), więc uznaliśmy to za znak czengduńskiej wiosny 🙂 (zamiast polskich przebiśniegów i hałasu betoniarek). Wielki podziw dla sprzedawców, którzy na ulicy tasakiem (bo oni nie używają zwykłych, małych noży) dokładnie obierają, a właściwie rzeźbią nierówną powierzchnię ananasów 🙂
Więc ja teraz śpiewam i tańczę i jem… ananasy 🙂