Mieszkańcy Wilna i Kowna nie znoszą się jak ci z Gdyni i Gdańska albo Bydgoszczy i Torunia. Miasta takie najzwyczajniej ze sobą rywalizują, zazwyczaj głównie ze względów „geograficznych” i jakiejś potrzeby wyróżnienia się. Jednak w przypadku tych litewskich sąsiadów jest to pragnienie zupełnie bezpodstawne, bo i bez konkurowania ze sobą te miasta są kompletnie różne.
Wilno jest jakby bardziej uporządkowane i „święte”. Zabytek na zabytku i kościół na kościele. Ok. Na pewno są też bardziej „chaotyczne” dzielnice, ale mając do dyspozycji jeden dzień raczej się w nie nie zapuszczasz. Ewentualnie wejdziesz w kilka bocznych krętych uliczek, rzeczywiście ładnych. My ograniczyliśmy się głównie do trasy kierującej na Plac Katedralny stanowiącego kwintesencję Wilna, startując od Ostrej Bramy – tak! tej z Inwokacji. Oto jak wygląda, gdyby kogoś interesowało:
Spacerek jest bardzo przyjemy i nie za długi. Po drodze odrobina zaułków i zabytków, np. całkiem efektowny na granicy barokowego kiczu kościół św. Ducha, wciśnięty między gęsto ustawione kamieniczki tak bardzo, że można wręcz go nie zauważyć.
Miejsce docelowe, czyli Plac Katedralny zawiera – jak nazwa sugeruje – Wileńską Katedrę. Na pewno ważną dla narodu litewskiego, miejsce pochówku królów itd. No ale jak widać, generalnie to taki no, nie da się ukryć, że klasycystyczny kloc. Już ciekawsza jest znajdujaca się zaraz obok dzwonnica, będąca odbudowaną basztą znajdującego się tu wcześniej tzw. Zamku Dolnego. Najciekawsza zaś w okolicy okazała się jedna ze ścian pobocznego zamku, wyglądająca jak by stopiło się ze sobą kilka budowli (ostatnie zdjęcie z tych poniżej).
A skoro wspomniałem o Zamku Dolnym, to wspomnę jeszcze o Zamku Górnym, czyli ruinach pozostających na pobliskim wzniesieniu. Warto go zwiedzić również dla panoramy okolic, bo to bodajże najlepszy punkt widokowy w mieście.
Na koniec Tosia wydawała się całkiem zadowolona z wycieczki.
W drodze z Wilna zatrzymaliśmy się też przy bardzo efektownym pomniku znajdujacym się już w okolicach Kowna. Budowla upamiętnia ofiary nazistowskiego obozu zagłady zorganizowanego w pobliskim XIX-wiecznym forcie (w nim samym nie byliśmy, bo to tylko przejazdem).
Kowno, jak dowodzę ;), jest zgoła odmienne od Wilna. Uliczki kluczą, budowle są jakby mniej regularne, ściany pokrywają wspaniałe murale itd. Ostatecznym zaś argumentem przemawiajacym za totalną odmiennością Kowna względem wileńskiej świętości jest Muzeum Diabła. To bodajrze 4 dużę piętra wypełnione wszelkimi możliwymi postaciami diabłów z całego globu. Jest to również miejsce wesołych wycieczek szkolnych. Napotkana w muzeum grupa pod wzlędem wieku wyglądała mniej więcej na początek edukacyjnej przygody w szkole podstawowej, czyli mniej więcej 8 lat radosnego żywota, które Muzeum Diabła na pewno jeszcze bardziej urozmaici. Ponad 3000 diabłów w jednym budynku w końcu nie przelewki. Spędziliśmy tam godzinkę z Tosią omotaną chustą. Doświadczenie bardzo ciekawe. A co ciekawsze diabelskie wizerunki przedstawiamy poniżej.
Na zakończenie zaś gratis w postaci krótkiej wycieczki na międzynarodowe lotnisko w Kownie, jaką Alicji (niestety beze mnie, nad czym ubolewam do dzisiaj i pewnie tak ubolewać jeszcze trochę będę) zorganizowała lokalna uczelnia, do której to małżonka przyjechała na te dwa tygodnie (a my z nią). Alicji dane było zwiedzić wieżę kontroli, jednostkę straży pożarnej, a nawet płytę lotniska.