Kategorie:

Ło de ban de dżao pien

Kilka dni temu postanowiłem zabrać aparat na zajęcia, czego efektem jest kilka fotek.

Może niektórzy są ciekawi jak właściwie wyglądają zajęcia. U Alicji jest trochę inaczej niż u mnie. Jej grupa jest dwukrotnie mniejsza (w porywach do 4 osób, lecz standard do 2, niekiedy jest sama). U mnie standardem jest 6 osób widocznych na zdjęciu pierwszym (niekiedy dochodzą dodatkowi, innym razem ktoś ubywa, niemniej samemu jeszcze nie zdarzyło mi się siedzieć w klasie z nauczycielem).

Ludzie pochodzą z różnych krajów, ale jak już pisaliśmy wielu jest z Afryki (zarówno Murzynów, jak i Arabów). Persona widoczna przy tablicy z kredą w ręku wypisująca akurat niestosowny komentarz na temat nauczyciela („nasz nauczyciel nie jest zbyt dobry”, a to i ta nic, bo poza tym regularnie przypomina jej, że nie należy do najszczuplejszych) to La Fei z Zimbabwe (dokładnie Laphinos Murava). To nasza klasowa maskotka, nazywamy go Ding Rong (postać z podręcznika). Inni ludzie również są ciekawi. Drugi Murzyn przykładowo jest fanem reggae (takiego prosto z Jamajki), od permanentnego uśmiechu ma wyżłobione zmarszczki i wybucha śmiechem w najmniej oczekiwanych momentach. Trzeci Murzyn ma problemy egzystencjalne w rodzaju: „nie wiem jak zapamiętać te chińskie znaczki, PATRZE na nie godzinami i nic” (dla niewtajemniczonych: jedynym sposobem jest ich przepisywanie w setkach kopii). Wietnamka stojąca na zbiorowej fotce przed nauczycielką mówi najśmieszniejszym angielskim jaki w życiu słyszałem. No i nasza prymuska (albo kujonka – jak kto woli), czyli Wei Li (Victoria) z Argentyny – przy okazji z jej bratem uczęszcza na lekcje Alicja – on jest tą drugą osobą w owej standardowej dwójce. Przy okazji, ich rodzina składa się 8 rodzeństwa i w tym jeszcze jedna siostra też jest na tym Uniwerku. Jest on również ciekawą osobą, któremu usta się nie zamykają niezależnie od tego w jakim języku przychodzi mu mówić. La Fei także ma ciekawą rodzinę: siostra bliźniaczka oraz braciszek młodszy o 22 lata (bez 3 dni), na informację o którym nasz klasowy Rastaman z uznaniem wyraził się o jego rodzicach: „they never give up!”.

Co jeszcze można o lekcjach napisać. Alicja ma raczej luz, bo sporo już umie, a jakoś dydaktyka na wyższym poziomie tu kuleje. U mnie wprost odwrotnie – szczególnie Li Lao Shi (nauczycielka widoczna po środku za Wietnamką na zbiorowej fotce) pędzi z materiałem jak chińskie pociągi na trasie Pekin-Shanghai (wracaliśmy takim z Suzhou – może za 20 lat się takich doczekamy w Polsce). Przerobiliśmy w dwa miesiące nauki już niemal cały podręcznik, w którym na każdej lekcji jest około 25 nowych wyrażeń – nie sposób wyrobić z nauką. Alicja mówi, że nie mieli na początku takiego tempa na Sinologii. A zważywszy na to, że pierwsze lekcje polegały na nauce literek i wymowy, to tempo jest naprawdę ogromne. Wraz ze wzrostem umiejętności posługiwania się językiem chińskim, ilość języka angielskiego na zajęciach maleje. Mimo to już i tak zdarzyłem podłapać trochę takiego dziwnego murzyńskiego akcentu, przez co sam się sobie czasem dziwię, jak słyszę się mówiącego coś na głos ;). Za to wymowa chińskiego idzie mi nie najgorzej – powoli opanowuję nawet ich charakterystyczne „r” (jakieś takie dziwne bez drgania i jakby tylnojęzykowe, lecz ja nie jestem logopedą, więc może źle to określiłem…), co zazwyczaj upraszcza się do „rz”, lecz ucząc się podstaw w Chinach jest szansa nauczyć się tego lepiej. Ostatnio musieliśmy trochę przysiąść do nauki, bowiem stosuje się tu tak zwane „middle semester examination”, czyli taka mała sesja w środku semestru. Poza tym oczywiście Li robi nam na niemal każdej lekcji kartkówki ze słówek (całe szczęście nie wymaga wszystkich 25, lecz wybiera mniejszą ich ilość na sprawdzian) – a mam z nią niemal połowę zajęć. Jakoś sobie radzę, chociaż obecnie mam wrażenie, że bardziej przydała by mi się solidna powtórka, niż brnięcie dalej z materiałem, no ale zostały już tylko 2 miesiące nauki…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *