Ten nieplanowany wyjazd na Litwę okazał sie dla nas nie lada wyzwaniem – przede wszystkim dlatego, że był to pierwszy wyjazd z Tosią (2.5 miesiąca przy starcie, 3 miesiące po powrocie). Do zagranicznej podróży z dzieckiem w takim wieku przygotowań jest co nie miara (paszport – tak, paszport dla niemowlaka, taki ze zdjęciem paszportowym i wszystkim, co trzeba ;), EKUZ itp.), a wszystko zajmuje znacznie więcej czasu (spakowanie się, jazda autem z przystankami itp.). Nawet trudniej jest znaleźć czas, aby… napisać coś na blogu :). No ale jakoś się udaje.
Podróżowanie z dzieckiem, nawet bardzo małym, nie jest niemożliwe. Robi to wielu ludzi, niektórzy nawet piszą blogi o tym, np. Rodzina bez granic, Podróże z maluchami. Trzeba jedynie respektować ich potrzeby w danym wieku i rozsądnie oceniać, czy zostaną spełnione. W tym przypadku ze względu na Tosię podzieliliśmy trasę na pół, rezerwując pojedyncze noclegi na Mazurach (Kal, koło Węgorzewa – najpiękniejszy i najspokojniejszy zakątek tej krainy). Z kolei zamiast hostelu zdecydowaliśmy się na wynajem mieszkania – co też w przypadku dwutygodniowego pobytu miało sens ekonomiczny (w tej samej cenie, co hostel dla dwóch osób na taki czas znaleźliśmy wygodne mieszkanie w samym centrum Kowna). Do poszukiwania mieszkań na wyjazdy polecamy portal AirBnB.com. Okazało się także, że najmniejsza osóbka miała najwięcej bagaży :). Na szczęście wózka nie trzeba brać, jeśli używa się chusty do noszenia, co też polecamy.
To tyle o naszej małej, podróżniczej debiutantce. A teraz jedno zdanie o tym, co tu właściwie robimy. Alicja dostała się na staż/praktyki ze swojej szkoły na tutejszej politechnice. Trwają one 2 tygodnie, są finansowane przez UE, mają bardzo zróżnicowany program i ograniczają się do kilku godzin dziennie. Nie stało więc nic na przeszkodzie, aby z takiej okazji skorzystać – wyrywając się na chwilę z codzienności. O samych praktykach Alicja napisze później osobny post.
Nie wiem czy to przez krótki czas od decyzji do wyjazdu, czy ze względu na odległość (Kowno leży zaledwie ok. 80 km od polskiej granicy), a może też ze względu na podobieństwo krajobrazu do naszego kraju, przez długi czas nie czuliśmy się, jak byśmy w ogóle wyjechali za granicę – do tego stopnia, że zapomnieliśmy nawet o zmianie czasu (+1h), co o mały włos nie doprowadziło do spóźnienia się Alicji na pierwsze zajęcia. Podobna jest nie tylko przyroda (bo natura nie uznaje granic państwowych), ale również elementy architektury (tunele pod ulicami, wielka płyta itp.), a nawet trolejbusy wyglądają swojsko (w dodatku część z nich to polski Solaris). Przez jakiś czas dziwiło mnie również, jak odmienny jest język litewski i dlaczego mimo znajomości podstaw rosyjskiego, pewnej wiedzy o historii naszego języka, a nawet nauki starocerkiewnosłowiańskiego, nie jestem w stanie wyłapać zbyt wielu podobieństw. Wówczas nagle olśniło mnie, że to nie jest język słowiański, a przecież wiedziałem o tym doskonale. Być może nie przygotowaliśmy się zbyt solidnie do wycieczki, ale „dzień dobry” i „dziękuję” powiedzieć potrafimy – jak w prawie każdym kraju, który odwiedziliśmy. Dziękuję to po litewsku „aczju” – co czasem brzmi jak kichnięcie. W kwestiach językowych warto dodać, że na ulicy można czasem usłyszeć również rosyjski, a nawet polski (np. wielu wykładowców Alicji zna chociaż podstawy polskiego). Angielski ludzie, np. sprzedawcy w sklepach, znają raczej słabo, ale mając chęć dogadania się, zawsze znajdą na to sposób.
Kowno jest starym miastem, leżącym nad Niemnem, drugim co do wielkości na Litwie (ok. 300 tyś mieszkańców). Posiada ciekawą i zróżnicowaną architekturę – ładną, przyjemną. Można ze spokojem stwierdzić, że miasto ma swój klimat. Centrum jest zorganizowane wokół deptaku ciągnącego się od rynku Starego Miasta (bardzo ładny ratusz) do imponującego Kościoła św. Michała Archanioła. W przewodniku na Wikitravel stwierdzono nawet, że właściwie cały pobyt można ograniczyć do tej ulicy. Rzeczywiście, przy niej i ulicach sąsiadujących znajdują się główne atrakcje (zabytki oraz restauracje, puby itp.). Jeśli jednak wyjdzie się poza nią, to z jednej strony można dojść nad brzeg Niemna (i przestronny park na rzecznej wyspie). Z drugiej zaś strony czeka nas wspinaczka na wzgórze, z którego rozpościera się panorama miasta. Najlepiej widoczna z dachu Kościoła Zmartwychwstania Pańskiego (bardzo charakterystyczny, wysoki, biały, górujący nad Starym Miastem). Z dołu można do niego dojechać koleją linową (taką jak na Gubałówkę, tylko krótszą). Trochę fotek architektury wrzucamy poniżej (niestety popsuł nam się aparat i tym razem możemy Was uraczyć wyłącznie fotkami z telefonu :/).
W mieście jest ogromna liczba pomników, popiersi, tablic pamiątkowych. Można znaleźć miejsca, z których widać ich nawet po kilkana jednocześnie, a miejskie parki i skwerki są nimi po prostu posiane. Ku mojemu zdziwieniu zauważyłem, że wśród pomników nie brakuje postaci bądź motywów pogańskich, od których katolicka Litwa – w odróżnieniu od Polski – się nie odcina. I tak przed budynkiem wydziału, na którym Alicja ma większość zajęć stoi wspaniały Perkun (odpowiednik naszego Peruna). Wydaje mi się, że jest to ciekawy sposób dbałości o tożsamość bałtycką tego kraju – ponownie w odróżnieniu od Polski, w której o tożsamość słowiańską raczej szczególnie się nie dba…
Bardzo ładnym elementem miejscowego kraj ubrazu są udane murale, których również nie sposób nie obfotografować.
Architektura to pierwsze, co widzi turysta, gdy odwiedza nowe miejsce. Drugą rzeczą jest jedzenie. Tak też się stało w tym przypadku. W każdym kraju trzeba przecież spróbować miejscowych przysmaków. Kuchnię litewską można określić jako tłustą i mało zróżnicowaną, ale praktyczną i na krótszy czas ciekawą. Podstawowym daniem litewskim wydają się być cepeliny, czyli po naszemu kartacze (jest to potrawa właściwie z suwalszczyzny, ale zadomowiła się na Litwie na dobre). Następnie są žemaičiu blynai – grube placki z ugotowanych ziemniaków. Są pierogi: duże – kibinai oraz małe – kodlunai. Wszystko to oczywiście z mięsem (najlepiej wołowym). W restauracji można dostać też smażony boczek, kiszkę ziemniaczaną i dobrego śledzia. Do niemal każdej potrawy otrzymuje się kwaśną śmietanę i/lub dobry serek. Spore znaczenie mają też grzyby. Jadłem pyszną zupę grzybową z miski zrobionej z chleba oraz dostałem znajomity sos grzybowy do cepelinów. Wszystko to jest dosyć swojskie, ale jednak trochę inne, przygotowane na jakiś litewski sposób.
Kuchnię litewską uzupełnia litewski chleb – ciemny z mieszanki zbóż i z wyczuwalnym dodatkiem kminku. Taki chlebek dostaje się jako przystawkę w restauracji oraz jest oczywiście do nabycia w sklepach. Z trunków polecam bardzo dobre regionalne piwo z Kowna – browar o nazwie Volfas Engelman. Z restauracjach chwalą się też lokalnym brandy. Podobno na Litwie mają także dobry miód pitny.
Jednak prawdziwy przebój w kategorii spożywczej to dostępne w sklepach serki zalewane czekoladą. Widzieliśmy jedną z tutejszych marek w polskich sklepach – pozdro. dla Aldka ;), ale nie były zbyt ciekawe. Tutaj jest tego ogromny wybór. Sam serek jest taki jak na sernik – pyszny, dobrze przemielony twaróg. Występuje „klasyczny” oraz w różnych smakach z różnymi dodatkami: waniliowy, truskawkowy, śliwkowy, z kawałkami owoców itd. Oblewającej go czekolady również jest cała kolekcja: mleczna, gorzka, biała, z owocami, orzechami itd. Nasz ulubiony smak to biała czekolada z kawałkami malin. Niestety, towar ten jest przechowywany w lodówkach – tzn. dobrze, że jest przechowywany w lodókach ;), ale oznacza to też, że nie możemy zabrać ze sobą do Polski zapasów tego smakołyku :/. Następnym razem na Litwę koniecznie z lodówką turystyczną. A że przyjedziemy jeszcze, to raczej pewnie. Szczególnie, że z odwiedzanego przez nas regularnie Węgorzewa do Kowna są zaledwie 3 godziny drogi – aż dziwne, że nigdy jeszcze tu nie byliśmy…
PS. W jednym z centrum handlowych na obrzeżach Kowna znajduje się bardzo duże morskie akwarium – oczywiście nie mogliśmy ominąć takiej atrakcji.