Kategorie:

Dźwięki Berlina

W Berlinie byłem już przejazdem. Widziałem Bramę Brandenburską i Bundestag. Tym razem przyjechałem na odrobinę dłużej i to dwukrotnie (wow!) – tak, zrobię z tego trochę nietypowy wpis, bo zmerge’uję dwie podróże. Tak będzie sprawniej i ciekawiej. Zwłaszcza, że do nadrobienia jest jeszcze kilka innych wpisów. 

Pół godziny spóźnienia mojego pociągu (Gdańsk-Berlin) okazało się kluczowe na wstępie, bo umówiony byłem na odsłuch w siedzibie firmy Teufel. Ale zanim tam dotarłem, zrzuciłem rzeczy w kosmicznym lokum. Z zewnątrz hotel wyglądał niepozornie – ot taki dwupiętrowy betonowy pawilon. W środku jednak przenosiliśmy się do innej galaktyki. Hotele kapsułowe zdobywają świąt i też w Berlinie taki odnalazłem (jako najtańszą opcję). Ten jeden ograł sprawę bardzo pomysłowo, bo postanowił przekonać nas, że kapsuły sypialne służą nam w długiej podróży międzygwiezdnej. Zawsze to przyjemniej, niż po prostu wepchnąć kilkaset osób do mikroboksów. No i można było się w ciszy wyspać, bo jak wiadomo, w kosmicznej próżni dźwięki się nie roznoszą. Może wyjątkiem mógłby być gość, który do boksu postanowił wpakować się wraz z wiolonczelą. Chyba był do niej bardzo przywiązany. Całe szczęście dał jej pospać.

Skok metrem i jestem na umówionym spotkaniu. Przed wejściem zwracam uwagę na niedokończoną wieżę starego kościoła – zapytany przechodzień odpowiada, że celowo nie odbudowano jej po zniszczeniach wojennych. Szkoda, że w Polsce nie mieliśmy takiego dylematu, bo przecież nie mogliśmy zostawić samych gruzów… Anyway, wchodzę. Pierwsze wrażenie: cisza. Dziwne trochę jak na sklep producenta sprzętu grającego. Po chwili orientuję się, że pomieszczenia odsłuchowe są piwnicy, a tu przy wejściu tylko się ogląda. A jest na czym zawiesić oko. Potężne kolumny wiszą nawet z sufitu, a zatopione w szkle słuchawki douszne wyglądają jak podświetlane meduzy w oceanarium. Tymczasem podchodzi do mnie Hanz, który będzie moim przewodnikiem na najbliższą godzinę. Ok, imię zmyśliłem, bo nie pamiętam. Ale dużo się działo. Detale prezentacji Wam daruję. Tyle tylko, że ze spotkania wychodzę mądrzejszy o sporą dawkę wiedzy, nie tylko dotyczącej głośników, ale i elementów towarzyszących oraz akustyki pomieszczeń. 

Do koncertu pozostało mi kilka godzin, a trasa na Tempodrom wiedzie przez istotne okolice. Checkpoint Charlie to miejsce, które na chwilę zamroziło mnie w mym turystycznym biegu przez miasto. Wiadomo, znamy historię z podręczników, ale niektóre rzeczy docierają do nas dopiero, gdy się je zobaczy. Bo jak to? Co tu się właściwe odwaliło, że w centrum Europy mieliśmy kiedyś amerykańską granicę państwową? Na pamiątkę pozostał tam zabytkowy już posterunek. 

Dwie przecznice dalej znajduję dobrze zachowany kawałek berlińskiego muru w wersji edukacyjnej. Z wystawą, zdjęciami itp. Cicho, wszyscy przypatrują się w zadumie, słychać tylko ruch uliczny zza muru. Uwagę przykuwają popękane i dziurawe fragmenty, jakby dawały nadzieję na ucieczkę. 

Z kolei w innej części miasta ten pieprzony mur skorzystał z zupełnie odmiennych środków wyrazu. Tak zwane East Side Gallery to ciągnąca się wzdłuż Sprewy kolekcja zaangażowanych graffiti. Choć w zupełnie inny sposób, to równie skutecznie przemawia do wyobraźni. Lepiej też wpasowuje się we współczesną tkankę miejską, dając do zrozumienia, że trzeba pamiętać, ale też należy iść dalej.

Ta wyjątkowa galeria pod chmurką przypadła nam do odwiedzenia w nocy. Sąsiaduje bowiem z imprezową, studencką dzielnicą Kreuzberg. A był to pierwszy dzień lata i naprawdę gorąca noc. Miasto żyło i nam też tej nieskrępowanej zabawy dane było odrobinę skosztować. Tłum, muzyka, gwar nocnego życia, sklepy, bary i kuchnie z całego świata. Wszystko to w dobrej atmosferze, zero spiny (no może poza dwiema laskami, które w sprzeczce przeszły do rękoczynów, co w ogóle było dosyć dziwne… ciekawe o co poszło…).

Wróćmy jednak do celu (albo pretekstu) podróży, czyli koncertu, a właściwie dwóch skoro opisuję jednocześnie dwie wyprawy. Nick Mason ze swoim Spodkiem Pełnym Tajemnic miał szczęście zagrać w Tempodromie – doskonałym obiekcie koncertowym. Towarzyszył mu mój ulubiony basista Gay Pratt oraz kilka innych wybitnych osobowości, którzy wspólnie zamienili scenę w wehikuł czasu i zabrali nas ze sobą do psychodelicznej ery londyńskiego undergroundu lat 60. i 70. Ciekawostką było wykorzystanie równie starych technik oświetleniowych włącznie z przepuszczaniem światła przez mieszające się barwne oleje, czym zajmowała się dziewczyna, której stanowisko pracy ustawiono wśród publiczności. 

play-sharp-fill

Drugi z koncertów miał zupełnie innych charakter. Smashing Pumpkins wraz z supportującym Interpolem przypadło zagrać na niemal piknikowej imprezie, w parkowym amfiteatrze Waldbühne. Produkcja koncertu pozostawiała tu dużo do życzenia, ale chyba po prostu Berlińczycy lubią tak spędzać czas. Artystów jednak było mi odrobinę szkoda, bo zwyczajnie mieli słabe warunki do zaprezentowania się.

Przy okazji wpadłem też na fajną drobnostkę, która jednak mnie ucieszyła. Kolejka wąskotorowa w parku. Kolejowym dzwonkiem ostrzegła ludzi udających się na koncert, gdy musiała zmieścić się w tym samym tunelu wraz z imprezowo nastawionymi już fanami Rozpieprzonych Dyń. 

play-sharp-fill

I to co mi jeszcze zostało do opisania. Last but not least. Absolutly not! Berlińskie muzea i galerie. Ok, w nich może mniej dźwięków. Raczej cisza, ciche rozmowy – ale to też ważny element dźwiękowego krajobrazu tego miasta. Zacznę od naprawdę potężnego kalibru. W centrum miasta trafić można na rzeczną wyspę. Wyjątkową, bo nazywa się ją Wyspą Muzeów i są to najpoważniejsze tego rodzaju instytucję w stolicy Niemiec. Z kilku dostępnych wybrałem to, którego ekspozycja najbardziej wbija w podłogę. To Muzeum Pergamonu i tak, skojarzenie dobre – nazwa na cześć miasta, które słynęło z produkcji pergaminu, i btw. sąsiadowało wówczas z Troją. To muzeum może pochwalić się przywiezionymi w kawałkach i zrekonstruowanymi na miejscu całymi fragmentami budowli, jak przede wszystkim brama Babilonu. Serio, można tam stanąć pod murami Babilonu i przejść przez słynną Bramę Isztar wraz z drogą procesyjną do świątyni Marduka (patrona miasta). Jest to konstrukcja odbudowana z prawdziwych fragmentów ceramiki, przywiezionej dekady temu w ogromnych kosztach, w postaci gruzu, z którego udało się ułożyć całe fragmenty murów, dekoracje, wizerunki zwierząt, napisy. Na podobnej zasadzie odbudowano w tym miejscu Wielki Ołtarz Zeusa (ołtarz pergamoński) oraz fasadę bramy targowej z Miletu. Obecnie pracują również nad fragmentem fasady pałacu Mszatta (Jordania), lecz dotychczasowe efekty prac można obserwować tylko z dalszej perspektywy. Nie brakuje także sztuki islamskiej, w tym tzw. Pokój z Alleppo, którego ściany zdobi niezwykła drewniana boazeria. 

Po takiej lekcji historii można dla odmiany udać się do współczesnej galerii. Wybraliśmy König Gallery, do którego dojść można w 20 minut ze wspomnianego Checkpoint Charlie. Na miejscu zastaliśmy niezwykle pomysłowe twory ludzkiej wyobraźni w doskonale nadającej się do tego przestrzeni. Niektóre dzieła z przesłaniem, inne czysta forma. Fajny restart dla mózgu. No i jak na prawdziwą galerię przystało, eksponaty te jak najbardziej można było zakupić. Ceny wahały się od 20 do 60 tysięcy euro. Dla poszukujących mniejszej inwestycji przygotowano plakaty po 5 euro sztuka.

No i jeszcze jedno wyjątkowe miejsce. Buchstabenmuseum, czyli muzeum liter, napisów i szyldów. I to w niebagatelnych rozmiarach. To chyba jedyna placówka muzealna na świecie, której główna ekspozycja ułożona jest… według koloru eksponatów. Oprócz tego odrobina teorii liternictwa i tworzenia szyldów. A na końcu pracownia neonów i nieodebrane jeszcze zamówienia, czekające na wózkach. Przy wyjściu zostaliśmy poproszeni o wpis do “księgi liter”, w której należało pozostawić swój ślad odręcznie, dopisując gdzie nauczyliśmy się pisać. 

PS. Lokalny patriotyzm Niemców sięga bardzo głęboko, a może czasem dociera nawet trochę za głęboko… np. wizerunek Bramy Brandenburskiej na papierze toaletowym.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *