Ciekawie zaczęło się od razu po wylądowaniu, gdy na lotnisko podjechał Uber. Ja z rozpędu niemal zająłem miejsce kierowcy, bo zapomniałem, że tu siedzi się (i jeździ) z „drugiej” strony. Kierowcą Zaś okazało się Polak, który nie omieszkał dać nam kilka dobrych rad na czekające nas wyprawy.
Dzień zaczął się od śniadania. Okazało się, że opcja o nazwie „Classic Kids Scottish Breakfast” to kupa mięcha, z kiełbaskami z różnych rodzajów zwierzątek. Generalnie szkockie żarcie polega na spożywaniu różnych trupów w różnej postaci, na przykład taki Haggis – specjał szkockiej kuchni przyrządzany z owczych podrobów (wątroby, serca, płuc), wymieszany z cebulą, mąką owsianą, tłuszczem i przyprawami, zaszyty i duszony w owczym żołądku. Zazwyczaj, gdziekolwiek jesteśmy, staramy się skosztować lokalnej kuchni, ale w tym przypadku raczej zrobimy wyjątek. Inna sprawa – tym razem na plus – że wszystkie lokale są bardzo świadome alergii żywieniowych i między innymi przygotowują na życzenie klienta posiłki bezglutenowe (nawet bez śladowych ilości). Brawo, Szkocja!
Tymczasem czekał na nas cały dzień na ulicach Edynburga. Zamieszkaliśmy trochę poza miastem, więc od miejskich atrakcji dzieliła nas godzinna jazda autobusem – całe szczęście piętrowym, więc przynajmniej dziewczyny się nie nudziły. No i krajobrazy były bardzo przyjemne. W międzyczasie zastanawiałem się kiedy ostatnio podróżowałem takim wehikułem i pomyślałem o Hongkongu (tęsknota!). Jednak płynnością jazdy to przypominało bardziej Maltę (w sumie tam chyba większość kierowców to Brytyjczycy). Trzeba naprawdę uważać na schodach, bo można fiknąć przy hamowaniu.
Pierwsze kroki w mieście skierowaliśmy ku zamkowi. Wzniesiony na ogromnej skale góruje nad miastem i pobliskim parkiem. Po drodze minęliśmy ciekawy „kwietny zegar”. Już przy okazji tego pierwszego spaceru poczuliśmy klimat miasta, złożonego z kamieni i z cegieł niczym z szalonych klocków Lego. Przy wspinaczce do zamku uwagę zwróciła oddalona odrobinę wielka Gotycka wieża, która okazała się pomnikiem na cześć sir Waltera Scotta. Przed wejściem na zamek oczywiście tłumy, chociaż tłumy w Szkocji to raczej niewinne zgromadzonko w porównaniu z tłumami chińskimi, włoskimi czy nawet polskimi. Więc mijając wojownika wziętego rodem z Braveheart, tresowanego sokoła i Szkota w kilcie grającego na dudach, dotarliśmy pod same bramy zamku, aby… zawrócić. Wejście było oczywiście płatne, a samo zwiedzanie twierdzy jest czasochłonne. My zaś – mając na zobaczenie miasta zaledwie jeden dzień – postanowiliśmy pójść dalej. O jednej rzeczy należy tylko wspomnieć. Wejście do zamku jest zdominowane obecnie przez ogromne trybuny. A pisząc ogromne mam na myśli naprawdę przerośniętą konstrukcję wystającą znacznie poza możliwy teren, tak że widzowie siedzący w głównych rzędach właściwie wiszą nad przepaścią. A czemu służy taka widownia? Otóż odbywają się tam wszelkiego rodzaju uroczystości i koncerty, zwłaszcza latem.
Zupełnym przypadkiem złożyło się tak, że jeden z głównych placów w mieście (ten naprzeciwko Usher Hall) wypełniły namioty z objezdną atrakcją, jaką jest wystawa Van Gogh Alive. Jej głównym punktem była wielka sala z projektorami i muzyką, ale nie obyło się bez pola słoneczników oraz sypialni z Arles. W głównej sali siedzieć można by było nawet godzinę, ale oczywiście dzieciaki pospieszały, chociaż też doceniły, czego wyraz dały między innymi w sklepiku z pamiątkami, gdzie wybrały sobie po małej reprodukcji.
Potem ekscytującym doświadczeniu udaliśmy się na zasłużony posiłek. W przedwyjazdowych szrankach wygrała restauracja indyjska, która okazała się strzałem w 10! Tych smaków nie da się opisać, ale może wystarczy popatrzeć:
Była też ona: słynna brytyjska umywalka z osobnymi kranikami na wodę zimną i ciepłą.
Ostatnim punktem wycieczki było miejsce określane jako Dean Village. Dyskretny zakątek oferujący około 10-minutową trasę pieszą z dala od zgiełku ulic, za to w otoczeniu ślicznych domków i rzeczki.
Jak można zobaczyć na fotkach, nie zawsze wszystkie dzieci były zadowolone. Co za tym idzie nam również humorki niekiedy siadały. Ale co zobaczyliśmy to nasze! Warto było, a i dzieci jak to dzieci – docenią po czasie, bo z nimi tak to jest i mimo że „nóżki bolą”, to potem wspominają z przyjemnością.