Malezja jest drugim krajem Azji, w którym zatrzymaliśmy się na trochę dłużej, a ponieważ z Chinami jesteśmy związani już długo i bardziej niż turystycznie, to normalne jest, że patrzymy na Malezję poprzez pryzmat Chin.
W Malezji jest dużo Chińczyków, ale o ile nie są to turyści, to nie wyróżniają się mocno. Malajowie są bardzo otwartymi i życzliwymi ludźmi. Bardzo często się uśmiechają, swobodnie rozmawiają lub witają się z obcymi. Są pogodni duchem, jeszcze nie widzieliśmy twarzy zasmuconej szarą codziennością czy poirytowanej warunkami panującymi w danej chwili (ogromnym upałem czy ściskiem). Wydają się jakby przyjmowali życie z uśmiechem takie, jakim jest. Muzyka jest dla nich ważna i swobodnie śpiewają idąc ulicą (podobnie jest w Chinach). Wszechobecne są gitary – na plaży siedzi młodzież piknikująca z gitarami, prawie w każdym hostelu obsługa gra za recepcją :).
W Malezji króluje islam, co z zachodniego punktu widzenia nie kojarzy się zbyt dobrze. Ale tutejsze wydanie jest chyba mniej intensywne, bo wszyscy są otwarci na inne wyznania i kultury. Na początku myślałam, że Muzułmanki będą oburzone moim letnim strojem i brakiem chusty na włosach, ale nie spotkałam się jeszcze z żadną negatywną reakcją, wręcz przeciwnie – są do mnie przyjaźnie nastawione, uśmiechają się i witają. A propos chust na głowie, to wszyskie sklepy odzieżowe mają bardzo szeroką gamę kolorów i wzorów takich chust – konieczność zamieniła się w modę :). Wczoraj na plaży widzieliśmy również jak Muzłumanki pływały w morzu – ich strój kąpielowy to oczywiście chusta na głowie, długie spodnie np. dresowe i bluzka z długim rękawem, ewentualnie z krótkim, ale nie na ramiączkach.
Utrzymywane są również tradycyjne zwyczaje przodków, czyli dawnych mieszkańców tych rejonów, w tym nietypowe tańce, na których pokaz natrafiliśmy pewnego razu przy plaży w Kota Kinabalu. Siedzący na przeciwko siebie tancerze poruszali bambusami w ruch muzyki, a „solista” skakał pomiędzy ruchomymi pniami, co wyglądało na niemal cyrkową sztuczkę.
Mimo że Malezja, a zwłaszcza Borneo, w dużym stopniu żyje z turystyki, to turyści nie są traktowni jak „worek złota” . Ceny widnieją na produktach, a jeśli nie, to sprzedawca podaje realną cenę – widać to po szybkiej rekcji na pytanie o cenę. W Chinach sprzedawca zanim odpowie na takie pytanie najpierw słychać moment zawachania, często również twarz przyjmuje wyraz głębokiego zastanawiania się :), po czym można usłyszeć kwotę np. 10 razy wyższą, niż realna itd., ale to Chiny, a my tu o Malezji…
Malezja jest przyjaźniejsza dla turystów również pod względem języka – prawie wszyscy mówią po angielsku. Przechodnie bardzo chętnie pomagają w odnalezieniu różnych miejsc. Tacy „życzliwi informatorzy” ;). Na Borneo komunikacja z początku wydaje się niejasna, bo nie ma żadnych rozkładów (ani czasowych, ani spisu miejsc, dokąd dany autobus jedzie), ale na dworcach są „organizatorzy”, którzy zaczepiają przechodniów, pytają gdzie się wybierają i prowadzą do odpowiedniego autobusu. Można więc wyjść z domu będąc zupełnie niezorientowanym jak dojechać w pożądane miejsce, a i tak raczej bezproblemowo się tam trafi. Jest to zupełnie odmienne od tego, co spotyka się w Chinach, gdzie możnaby powiedzieć, że „wszystko jest problemem”, a zainteresowanie Chińczyków wydaje się raczej wścibskie, a nie pomocne.
Sporym problemem z naszego punktu widzenia w poruszaniu się po Malezji jest prawie całkowity brak przejść dla pieszych, a jeśli już są to światła na nich nie działają – nawet w Kuala Lumpur! Odkąd tu jesteśmy, przechodziliśmy tylko dwa razy na porządnym przejściu dla pieszych ze światłami. W tym punkcie widać spore podobieństwo z Chinami – tam co prawda są przejścia, ale kierowcy samochodów ani skuterów nie zwracają większej uwagi na światła :P. Efekt jest więc podobny, tyle, że w Malezji kierowcy jeżdżą bardziej uważnie i przede wszystkim, w odróżnieniu od Chińczyków, zwracają uwagę na pieszych.
Ciężko powiedzieć czy istnieje coś takiego jak malajska kuchnia, ponieważ jest tu tyle różnych kultur, że istnieje wielka mieszanka potraw. Jedzenie jest dobre, ale nie chwyciło nas za serce tak, jak chińskie. Nasze kubki smakowe może są już trochę spaczone pikantnymi potrawami rodem z piekielnego Sichuanu i dania zaznaczone w menu symbolem trzech papryczek są dla nas całkowicie neutralne, ale to nie brak wyrazistości w nich najbardziej nam przeszkadza, ale to, że opierają się głównie na owocach morza lub mięsie i w bardzo małym stopniu włączane są warzywa (a my właśnie najbardziej lubimy potrawy warzywne). Ale jest duża różnorodność, więc znaleźliśmy coś dla siebie. Królują tu różne rodzaje smażonego makaronu (najczęściej z ryżowego makaronu, zwane mee hoon), często spotykany jest też sos curry podawany z mięsem i ryżem. Przypadły nam do gustu również sos black pepper po malajsku (podawany z ryżem i wołowiną lub owocami morza) oraz sos słodko-kwaśny (taki jak w Co Tu :D). Na deser popularne są smażone banany w panierce. Nakrycie składa sięz widelca i łyżki (nie ma noża).