Tak jak pisałem w poprzednim wpisie na to miejsce należy przeznaczyć osobny wpis. Nawet jeśli miałby być bardzo krótki i prosty, jak ten właśnie. Ale trzeba to zrobić, bo Disneyland to osobna kraina. To miejsce, w którym wszystko jest bajkowe – dosłownie WSZYSTKO od budowli i postaci po każde krzesło i firankę. I to jest właśnie najlepsze w Disneylandzie. Bo każdy park rozrywki ma swoje atrakcje, ale tutaj jest coś więcej. Tutaj – właśnie dzięki fantastycznemu dopracowaniu najmniejszych detali otoczenia – po przekroczeniu bramy wejściowej trafiasz do zupełnie odrębnej bajkowej krainy.
To może na początek taki zarys organizacyjno-techniczny, aby lepiej się w tym miejscu odnaleźć. Disneyland znajduje się na wschód od Paryża, gdzie dojeżdża się bardzo sprawnie miejską koleją RER. Na miejscu mamy do dyspozycji dwa parki: Disneyland Park oraz Walt Disney Studio. Każdy z nich to przygoda na co najmniej jeden cały dzień. My byliśmy w tym pierwszym, bo to ten bardziej “klasyczny”, z Disneyowskim zamkiem i postaciami z klasycznych bajek. Ten drugi zorganizowany jest bardziej na kształt planów filmowych i są w nim np. pokazy kaskaderskie i teatralne w świecie znanych bajek. Z technicznych rzeczy to trzeba też pamiętać o aplikacji na telefon, dzięki której się nie zgubimy, bo współpracuje z GPS-em, a także dowiemy się jak długo obecnie czeka się na wejście do każdej atrakcji. Można w niej też zakupić przepustkę pozwalającą ominąć kolejkę.
Wchodzi się przez budynek-bramę, który jednocześnie jest stacją kolei okrążającej cały park. I tutaj zobaczyliśmy główną różnicę spowodowaną covidem. Otóż pluszowe postacie z bajek nie witały gości z poziomy ulicy, lecz balkonu i różnych innych wzniesień. Więc przytulić się do Kubusia Puchatka nie można było. No trudno. Później idzie się główną aleją stylizowaną na stare amerykańskie miasteczko, aby dotrzeć do głównego budynku, stojącego w centrum całego parku – zamku znanego z czołówki każdej disneyowskiej bajki. I tu niestety pojawił się drugi szkopuł (ale już chyba ostatni), bo budynek akurat był w remoncie. Stąd można rozejść się w różnych kierunkach – na lewo “dziki zachód”, na prawo “wioska technologiczna”. Orientację w terenie ułatwia wspomniana apka.
To może teraz o najciekawszych atrakcjach. Te oczywiście dobierałem do wieku i wzrostu (!) mojej towarzyszki. No ale zaczęliśmy z grubej rury, bo właściwie przypadkiem trafiliśmy prosto do kolejki o nazwie Big Thunder Mountain Railroad (wyszukajcie sobie na YT jak to jeździ). No może nie do góry nogami, ale ma kilka mocnych przespieszeń i wychyłów. W dodatku cała akcja dzieje się na skalnej wyspie na środku jeziora, co tylko dodaje klimatu. Tosia odziwo bawiła się świetnie, chociaż na powtórną przejażdżkę nie miała już chęci. Ale wspomnienie tej kolejki zostaje na całe życie, co może poświadczyć Alicja, która również trafiła tam w dzieciństwie.
Po tej przygodzie inne atrakcje na pewno nie wyglądały blado, ale już nie dostarczyły aż tyle adrenaliny. Chociaż zachwytów nie brakowało. I tak m.in.: polataliśmy z Piotrusiem Panem, przejechaliśmy się ogromną karuzelą, popłynęliśmy łódką przez bajkowe krainy, poprowadziliśmy stare autka (ja ogarniałem pedał gazu, a Tosia kierownicę) i zabłądziliśmy w labiryncie w świecie Alicji w Krainie Czarów.
O dziwo jedyna atrakcja, na którą zdecydowaliśmy się pójść dwukrotnie, nie była związana z żadną bajką. “it’s a small world” to projekt zrealizowany przez Disneyland wraz z Unesco w celu pokazania dzieciom różnorodności kultur całego świata. Zabawa polega na przepłynięciu łodzią przez wszystkie kontynenty w fantastycznej oprawie wizualnej, świetlnej i muzycznej. Nie wiem na ile fotki to oddadzą, ale na żywo jest to wycieczka, z której wraca się po prostu zaczarowanym.
Oprócz samych atrakcji fajnie jest po prostu spacerować po tych krainach. Dobrym przykładem świetnego budynku, w którym po prostu fajnie było sobie postać był ten ze świata Coco, ale też kilka innych miejsc.
W parku nie brakuje oczywiście restauracji. Są one tematyczne i każda jest inna. Oferuje zarówno inny wystrój jak i dopasowane do niego menu. Wizytę w restauracji można umówić przez aplikację lub po prostu stanąć w kolejce. My stanęliśmy tam, gdzie było dosyć mało ludzi. Można się domyślić, że w miejscu z krótkim ogonkiem nie ma najlepszego klimatu, ale za to jedzenie było ciekawe i smaczne.
Na koniec muszę wspomnieć widok, który zapisał mi się w pamięci, gdy już udawaliśmy się do wyjścia. Otóż vis’a’vis disneyowskiego zamku stanęła nietypowa wycieczka, osób w średnim wieku zapewne 60-70 lat. Część z nich na wózkach inwalidzkich, z opiekunami. Stanęli, rozglądając się w zachwycie, bo właśnie na Disneyland nigdy nie jest za późno. To świat z dziecięcych marzeń. Świat, który mamy gdzieś w sobie, jeśli tylko w dzieciństwie oglądaliśmy bajki. I fantastycznie jest do tego świata wejść.