Kategorie:

Ostatni turyści w mieście

Zaczynam ten jeden jedyny wpis z całej tygodniowej wycieczki do Bułgarii siedząc na balkonie w hotelu, znajdującym się dosłownie na plaży (dosłownie patrzę w dół i widzę piasek) nad dosyć burzliwym już o tej porze roku Morzu Czarnym, miejscowość Obzor.

play-sharp-fill

Należymy do grupy ostatnich gości hotelu i chyba całej Bułgarii. Wszystko znika za nami (niczym w tym dziwacznym filmie o Langolierach). Ulice są puste – nie licząc ciężarówek, do których pakowane są niesprzedane w sezonie towary, puste lodówki itp. Napotkany supermarket świeci resztkami towarów, rozciągniętych po pustych półkach. I jak się dowiedzieliśmy, gdy tylko wyjedziemy, na plażę przed hotelem wjadą spychacze i koparki, aby usypać ogromny wał przeciwsztormowy na zimę.

Tymczasem używamy sobie w najlepsze, pierwszy raz w takich warunkach. Zdecydowaliśmy się na skorzystanie z kompletnej oferty biura podróży (w tym hotel ****, all inclusive). Zrobiliśmy to przede wszystkim ze względu na dzieci. Po prostu zrozumieliśmy w końcu, że nie sposób jest odpocząć, zajmując się dwójką tak małych dzieci, jednocześnie myśląc o gotowaniu, sprzątaniu itp. Pamiętam, że kiedyś nabijałem się z takich turystów, którzy jada gdzieś daleko i „zwiedzają hotel”. Stwierdziliśmy jednak, że trafia to w nasze obecne potrzeby (okazało się, że nie do końca, ale i tak trafiliśmy bliżej ich niż w trakcie np. wyjazdu na Maltę). Mój wymóg przed tym wyjazdem brzmiał następująco: poczuć się jak na wakacjach wychodząc zaledwie na taras – i to nam się udało w 100%.

Jednak nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy chociaż jednego dnia nie spędzili na zwiedzaniu. Gdy czytałem o atrakcjach w Bułgarii przed wyjazdem, odniosłem wrażenie, że kraj ten nie obfituje w zabytki w takim stopniu, jaki właściwy bywa dla tej wysokości geograficznej. Owszem jest kilka perełek. Rylski Monastyr to jednak zupełnie inny rejon. Za to okazało się, że w miejscowości obok znajduje się totalnie wspaniały kompleks zabytków. Jest nim gęsto zabudowany półwysep o początkach antycznych, obfitujący w zabytki lub ich ruiny. Mowa o Nesebarze.

W tym miejscu, zanim przejdziemy do zwiedzania, chcę wtrącić że zupełnie niespotykanym zbiegiem okoliczności, całkowicie niezależnie od nas, w tym samym czasie do Nesebaru trafił również mój tata, więc mogliśmy pozwiedzać razem.

Stare miasto Nesebaru jest relatywnie małe. Na spacer wystarczy nawet godzina – wraz ze zwiedzaniem, chociaż może nie wszystkich zabytków. Ale obowiązkowo zobaczyć trzeba chociaż jeden z nich, dokładnie to Kościół św. Szczepana. Jest to mała cerkiew o fantastycznym wnętrzu. Fantastyczne malowidła, obfitujące w tysiące szczegółów, zdobią dosłownie każdy centymetr ścian. Najstarsze z nich mogą pochodzić nawet z XI w. Zaletą zwiedzania poza sezonem było to, że mogliśmy tam wejść zupełnie sami, co zwielokrotniało efekt niesamowitości tego miejsca. Można było wyobrazić sobie, że jest się jakimś archeologiem, który dopiero co to wszystko odkrył.

play-sharp-fill

Poza wymienionym kościołem w Nesebarze urocze jest praktycznie wszystko, samo chodzenie po uliczkach daje wiele przyjemności. Mija się budowle z różnych okresów – od starożytnych ruin do współczesnej szkoły dla klas 1-4 (co za fantastyczna rzecz chodzić do szkoły w takim miejscu).

Warto było również poświęcić trochę uwagi miejscowym rzemieślnikom, którzy (po sezonie) pozbywali się towarów po bardzo korzystnych cenach. Sami wróciliśmy z żyrandolem (takim jak na zdjęciu). Zobaczcie zresztą co tam jeszcze można było znaleźć.

Na wyspie udało nam się także zjeść pyszny posiłek w bardzo klimatycznej, małej restauracyjce z widokiem na zatokę. Wśród wybranych dań nie mogło zabraknąć kuchni lokalnej. W tym przypadku był to gulasz z mięsa wieprzowego i warzyw, nazywany kawarma. Podawany jest z pieczywem oraz świeżą ostrą papryczką do zagryzania. No i lokalne piwo, chociaż z tych akurat żadne mnie nie zachwyciło.

Kelnerka (a może nawet właścicielka lokalu?) była bardzo uprzejma. Na tyle że na koniec (chyba w ramach odwdzięczenia się za napiwek) postanowiła nas poczęstować miejscowym likierem z migdałów (rewelacja!). Był to jeden z przejawów sympatyczności lokalsów. Owszem spotkaliśmy również jakichś natrętnych sprzedawców itp., ale generalnie trzeba przyznać, a przynajmniej odnieśliśmy takie wrażenie, że Bułgarzy to bardzo sympatyczny naród. Ludzie raczej spokojni, uśmiechnięci, zaczepiający wesoło nasze dzieci (ale nie natarczywie), uczynni, nie nastawieni tylko na kasę od turystów (np. mojego tatę kierowca busa podwiózł zupełnie za darmo). Z busem zresztą była taka dziwna sytuacja, że gdy jechaliśmy z Obzoru do Nesebaru, to właściwy autobus w ogóle nie przyjechał, ale inny kierowca jadący w okolicę – widząc nas na przystanku – postanowił nas tam zawieźć, zmieniając odrobinę trasę, co nawet nie zdziwiło nikogo z pasażerów.

A na koniec perełka od mojej córeczki. Co tam Tede na obrazach Joannusa. To jest dopiero arcydzieło. Powstało na hotelowych animacjach dla dzieci z jakimś nudnym Niemcem. Ale to nic – warto było. Zobaczcie sami :D.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *