Na pomysł podróży do Paryża wpadła Tosia. My znamy to miasto już całkiem nieźle, ale Tosia znała je… z bajek. Zwłaszcza Wieża Eiffela często pojawia się w produkcjach dla dzieci. W każdym razie długo nas namawiać nie musiała. Jednak pech chciał, że na kilka tygodni przed wyjazdem Alicja złapała poważną kontuzję nogi na tatrzańskim szlaku. Zoja z kolei nadal była zbyt mała i zbyt blisko mamy, aby wybrać się na taki wyjazd bez niej. Bilety były już jednak opłacone, olej został rozlany, trzeba było więc lecieć w okrojonym składzie.
Od samego początku, jedną z istotnych atrakcji, jakie miały nas spotkać, miał być sam lot. Dla Tosi to wprawdzie nie pierwszy (Malta), a nawet nie drugi (Bułgaria), ale w końcu taki świadomy i wyczekiwany. Ja też, no cóż, uwielbiam latać i zawsze jaram się każdym lotem. Niestety tylko szkoda, że przeniesiono nam oba loty na późny wieczór. Świetlne żyłki miast są zjawiskowe, ale jednak wrażenia dziennie z lotów zawsze dostarczają więcej przeżyć. No nic, i tak było cudowne.
Do hotelu dotarliśmy po północy. Całe szczęście nie było problemów z zameldowaniem się. Poza tym, że wysłano nas do pokoju… sześcioosobowego. Gdy próbowałem wrócić do recepcji, aby wyjaśnić dlaczego dostaliśmy sześć łóżek, Tosia zatrzymała mnie mówiąc: tato, chyba nam wystarczy. No więc tak zostało. Hotel był spoczko. Tosi szczególnie przypadły do gustu kolorowe pufy w hallu. Zamówiła sobie takie do planowanego na poddaszu pokoju (no zobaczymy ;)). Ja cieszyłem się ze śniadań w cenie, bo uwielbiam hotelowe śniadania, ale okazało się, że te francuskie to nie koniecznie :/. Przede wszystkim we francuskim śniadaniu brakuje jakiejkolwiek ciepłej potrawy, jajcówy zwykłej chociaż. Tylko sery i te laguny.
Pierwszą atrakcją, do której udaliśmy się, była oczywiście Wieża! Wymarzona przez Tosię i zawsze ciekawa dla mnie. Mieliśmy już internetową rezerwację na określona godzinę. Nie mogliśmy więc tego przesunąć, a szkoda, bo pogoda akurat wówczas nie była najcudowniejsza. Nie przeszkodziło nam to jednak cieszyć się z wizyty pod tym cudem świata.
Pogoda szczególnie dała nam we znaki na szczycie atrakcji, 320 metrów nad ziemią, no co tu dużo mówić – były tam po prostu chmury. Nie szkodzi to jednak, bo sama konstrukcja swoją majestatycznością zawsze i przy każdej pogodzie robi ogromne wrażenie.

Przy okazji miałem też w końcu możliwość wypicia zaległej kawy w restauracji na pierwszym poziomie Wieży, która przy mojej ostatniej wizycie (z mamą i siostrzeńcem) była akurat zamknięta.
Wizyta na Wieży to również niezapomniana wizyta w sklepie z pamiątkami. Dlaczego niezapomniana? Bo pomysłowość we wtłaczaniu znanego kształtu w zwyczajne przedmioty zasługuje na uwagę :D.
Tego dnia pojechaliśmy też do La Defense. Specyficzne miejsce, ale takie również proponuje Paryż. Wielki Łuk, w odróżnieniu od tego tradycyjnego, wygląda dosyć chłodno. Cały kompleks, bardzo nowoczesny, to dobra odskoczna dla przezabytkowanego Paryża. To miejsce daje sporo oddechu dlatego zawsze jadę tam usiąść na schodach, otworzyć podręczne winko i posiedzieć patrząc w Łuk Triumfalny migoczący w oddali.
Nowoczesna dzielnica nie zrobiła wielkiego wrażenia na pierworodnej, chociaż trudno powiedzieć, żeby się nudziła. Po prostu uznała, że trzeba wrócić do hotelu pokolorować kilka kartek. Najpierw mnie to wkurzało, że jesteśmy w fajnym mieście i mamy wracać do hotelu o tak wczesnej porze. Jednak później i każdego kolejnego dnia okazywało się, że dziecko ma racje. Ja ze swoim głodem wrażeń, dzielonym zresztą z małżonką, nabrałem zwyczaju naparzania do upadłego w każdym miejscu, w którym się pojawiam (poza Mazurami, które zawsze były dla nas swoistym azylem, ale to inna historia). Tymczasem Tosia ze swoim świeżym podejściem, bez omamów i kompleksów, wiedziała dobrze kiedy należy wrócić i odpocząć, bo w końcu o odpoczynek chodzi w wyjeździe takim jak ten.
Drugi dzień pozostawię na osobny wpis, bo bez wątpienia na taki zasługuje. To co warto jednak wspomnieć z tego dnia już teraz to wieczorny piknik na Polach Marsowych, czyli trawniku pod Wieżą. Spotkaliśmy się tam z Misią, kuzynką Alicji, która w Paryżu mieszka od kilku lat, pracuje tu, ma przyjaciół itd. Jako że zawsze interesuję się życiem autochtonów i staram się je podejrzeć najlepiej jak to możliwe z perspektywy kilkudniowego turysty, to takie spotkanie było dla mnie świetną okazją do zadania tysiąca pytań o zwyczaje Paryżan. Okazuje się, że aktywności lokalsów i turystów to zupełnie odmienne ścieżki w tym samym mieście. Miejscowi nie bywają wieczorem w plenerze. Wybierają puby lub najczęściej domówki, bo „wolą jak jest ciepło”. Całe szczęście Misia ma częściowo korzenie polskie, więc pod chmurką trzymała się całkiem nieźle. Co więcej, stwierdziła że musi częściej być turystką w swoim mieście.
Przejdźmy więc do dnia trzeciego, na który standardowo zaplanowałem dwie atrakcje (przed i po południu). Z rana udaliśmy się do paryskiego Akwarium, które znajduje się dosłownie po drugiej stronie Sekwany od Wieży Eiffela. W tym miejscu najbardziej uwidoczniło się to, co widzieliśmy od początku tego pobytu w stolicy Francji. Wszystko bowiem tutaj było „re-opened” po pandemii. Sytuacja w tym kraju była specyficzna. Francja była jednym z pierwszych krajów, które miesiąc lub dwa przed naszym przybyciem wdrożyło politykę polegającą na udostępnianiu wszystkich miejsc pod warunkiem posiadania szczepień lub aktualnych wyników badań. Dlatego też mój paszport covidowy był sprawdzany dosłownie kilkanaście razy dziennie, przy naprawdę każdej okazji, włącznie z wejściem do miejskiej toalety. Anyway, w związku z niedawnym restartem, chmary turystów nie zdążyły jeszcze zaplanować wizyty w tym cudownym mieście. Akwarium miało monitor przy wejściu, na którym można było sprawdzić aktualny stan osobowy. Okazało się, że osób w całym tym wielkim kompleksie jest 30, na 700 dopuszczonych do wejścia. Można wiec powiedzieć, że wszystkie akwaria mieliśmy niemal na wyłączność. A samo Akwarium? Świetne. Trzeba przyznać, że tak na 4+. Muzeum akwarystyczne są jednym z miejsc, które zawsze odwiedzamy, jeśli odnajdziemy taki przybytek w miejscu, w którym się znajdziemy. Oczywiście niedościgniętym wzorem jest Akwarium w Shanghaju i wydaje mi się, ze trudno będzie je pokonać, ale to paryskie było całkiem blisko. Szczególnie zapadło mi w pamięć ostatnie pomieszczenie, albo właściwie korytarz, z siedzeniami na których można było odpocząć patrząc od dołu w chyba największy ze zbiorników w kompleksie. Pływała w nim spora ławica oraz kilka rekinów. Całość zaś była majestatycznie podświetlana. Piękny widok i dobre wspomnienia. Swoją drogą ciekawe czy prawdą jest, że szczęśliwe małże nie produkują pereł…
Akwariowy przekaz:
Niespodziewany powrót do Chin:
Filmy w tym przypadku lepsze od fotek:

Na ten dzień zaplanowaliśmy też muzeum. Naprawdę trudno być w Paryżu nie odwiedzając chociaż jednego z nich. Najsłynniejszy Luwr zobaczyliśmy tylko z zewnątrz.
Od środka zaś odwiedziliśmy moje ulubione muzeum właściwie ze wszystkich, w jakich kiedykolwiek byłem. Tym samym dopełniłem swojej osobistej tradycji i odwiedziłem d’Orsey ponownie jak przy każdej dotychczasowej wizycie w Paryżu, czyli po raz czwarty i zrobiłem to jak zawsze z ogromną przyjemnością. W tym muzeum podziwiamy rzeczy młodsze niż w Luwrze, ale starsze niż we współczesnym Pompidou. Głównie spotykamy tam zatem mistrzów impresjonizmu i postimpresjonizmu: Cezanne, Manet, Monet, Renoir, van Gogh. To są cuda, z którymi zawsze przyjemnie obcować chociaż przez chwilę. Dzieła, których nie zastąpi żadne zdjęcie, które mają swoją fakturę, grę barw i odcieni, które zmieniają się wraz z poruszeniem głową. Słowem cuda nad cudami. Jednocześnie jest to muzeum na tyle duże, że mimo wielu wizyt, zawsze udaje mi się w nim odkryć coś nowego, czymś zafascynować. Poprzednim razem był to Seurat. Tym razem Bonnard. Oczywiście zważywszy na młody wiek towarzyszki przygód i ograniczone w tym wieku możliwości skupiania uwagi, skróciliśmy wizytę do niezbędnego minimum. Mimo to była ona owocna dla nas obojga.
Osobna kwestią jest budynek muzeum, które powstało w dawnym gmachu dworca kolejowego. Charakterystyczny zegar głównym holu działa do dzisiaj, a całość dodaje dziełom monumentalnej otoczki.
Na koniec atrakcja nietypowa. Opera Paryska. Niestety nie udało nam się zdobyć biletów na koncert lub balet. W ogóle wydaje mi się jakąś abstrakcją zdobywanie biletów do najsłynniejszej Opery w Europie. Całe szczęście w ciągu dnia istnieje możliwość zwiedzania zabytkowego gmachu, z czego skorzystaliśmy. Tosia była nakręcona na to miejsce ze względu na francuską bajkę Balerina oraz zajęcia z tańca i baletu, który stał się jej obecną fascynacją. Mieliśmy w dodatku takie szczęście, że na głównej scenie odbywała się właśnie próba baletu, którą mogliśmy obserwować zza grubej płachty udostępnionej zwiedzającym. Tosia nie omieszkała również zatańczyć w Operze Paryskiej – wprawdzie na korytarzu, ale właściwie co to za różnica.