„Patrz na góry” – tak można przetłumaczyć nazwę miasta Chefchaouen (czyt. szefszołen), zwanego również potocznie Niebieskim Miastem ze względu na kolor ozdabiający większość budynków w pięknie położonej na zboczu góry Medinie. Skąd taki kolor? Usłyszeliśmy, że ma odstraszać komary, ale trudno nam to ocenić. Jedno wiemy na pewno: wygląda to bardzo pięknie.
Przy okazji: na jednym z powyższych zdjęć i na końcu filmiku poniżej widać groby. Tubylcy nie przykładają do nich jednak takiej wagi, jaką u nas uznaje się za właściwą. Cmentarze leżące dalej od miasta wyglądają na zaniedbane. Nie zauważyliśmy też, aby ktokolwiek groby „odwiedzał”. Zauważyliśmy jednak „rekreacyjne” podejście do cmentarzy w miastach – ludzie na nich leżą sobie na trawce i odpoczywają.
panorama Chefchaoen
Chefchaoen – spacer przez Medine
Do Chefchaouen dotarliśmy lokalnym PKS-em. O dworcach autobusowych wspomnę pokrótce w następnym wpisie. Teraz tylko napomknę, że istnieją oficjalne, chyba państwowe linie autobusowe, z trochę droższymi biletami, ale pojazdy mają jakiś umowny standard. Pozostałe wehikuły bywają różne. W jednym bardzo obawiałem się wiszącej nad nami półki na bagaże. Siedzenia i poręcze potrafią się kleić, co jest w sumie dziwne, bo ludzie są tutaj czyści – zapewne popularność supertanich miejskich łaźni sprawia, że nawet bezdomni dbają o higienę. Jest jednak uprzejmie i całkiem praktycznie. Wsiadać i wysiadać można właściwie na całej trasie (co też wykorzystaliśmy w trakcie powrotu, łapiąc tani kurs przejeżdżający koło lotniska, dzięki czemu zaoszczędziliśmy trochę kasy). Charakterystyczne są też uliczne posterunki policji, zatrzymujące wyrywkowo pojazdy (również autobusy) i szukające… właściwie nie wiadomo czego. Wygląda to jednak całkiem „filmowo” ;).
A jeśli chodzi o transport, to są również dwie trasy kolejowe. Jedna biegnie wzdłuż oceanu, a druga prostopadle do niej z Casablanki w kierunku Fezu. Jeśli ktoś planuje podróż na tych trasach, to kolej na pewno da mu więcej wygody niż połączenia autobusowe.
W Chefchaouen zamówiliśmy sobie po szklaneczce „Berber Whisky”. Berber jak Berberowie (rdzenna ludność tych terenów) oraz Whisky jak… nie, nie chodzi o alkohol – tego tutaj oficjalnie mało kto spożywa ze względu na religię. W każdym mieście istnieje wprawdzie mały „liquid store” z towarem głównie hiszpańskim, lecz nie jest to miejsce tłumnie odwiedzane. Alkoholowym wyjątkiem w Maroku są wina, które są znane i cenione w świecie – szczególnie te z okolic miasta Meknes – ale produkuje się je głównie na eksport. Jest to jednak i tak wybitny przykład na to, jak Maroko wyróżnia się wśród krajów muzułmańskich. Odpowiadają za to zapewne berberyjskie korzenie mieszkańców, których kultura jest o wiele starsza niż narzucony i zaakceptowany później Islam. Anyway. Wracając do naszego „whisky”: była to bardzo mocno słodzona silna miętowa herbata – mięta zajmowała połowę objętości szklanki, a cukru było tyle, że więcej by się już chyba nie rozpuściło. Ten trunek to sposób Marokańczyków na nieprzychylną pogodę (ogromne upały i wysoką wilgotność, które wprawdzie nie były w grudniu dokuczliwe, ale przez większość roku są). Jak się domyślamy, mięta odświeża, a cukier dodaje energii. Trunek, łagodnie mówiąc charakterystyczny, jest tu pity powszechnie, a wręcz masowo (tradycyjnie pije się po trzy szklanki pod rząd). Trudno powiedzieć, że smakuje, no ale on ma działać, a nie smakować.
Turyści udający się do Maroka z reguły dużo słyszą o tutejszej kuchni i przyprawach, których kolorowe kopce na straganach wyglądają naprawdę efektownie. Musimy przyznać, że jedzenie jest dobre, ale – jak by to powiedzieć – szału nie ma… No przynajmniej nie po tym, co jadaliśmy w Chinach (kto wie, może syczuańskie przyprawy nieodwracalnie wypaliły nam część kubków smakowych?). No ale jest dobrze. Potrawy są smaczne i charakterystyczne. Najbardziej znaną potrawą jest tadżin, czyli warzywa i/lub mięso (polecam kulki z wołowiny) gotowane na parze w specjalnym naczyniu, które również nazywa się tadżin :). Jest ono w nim zresztą podawane. Głodny szczęśliwiec podnosi i odstawia stożkowatą pokrywę i może rozpocząć ucztę. Gdybyśmy mieli większy bagaż, to na pewno byśmy z takim naczyniem wrócili. Do jedzenia generalnie używa się znanych nam sztućców, ale tubylcy śmiało pomagają sobie rękami. Do ich dyspozycji jest często nawet kran do umycia rąk PO (!) jedzeniu. Drugą popularną potrawą jest kuskus, który w sumie od tadżina różni się tym, że dodatkowo zawiera kuskus właśnie ;). Do tych dań często podawana jest w małych miseczkach harira, czyli gęsta zupa warzywna, która jednak może też stanowić osobne danie. Nad oceanem nie brakuje barów rybnych. Są również europejskie knajpy, a w nich całkiem dobra pizza.
Charakterystycznym elementem krajobrazu miast są dzieci. Jest ich tu dużo. Znaczna większość rodzin jest wielodzietna. Jeden z naszych rozmówców miał szóstkę dzieci. Co jednak ciekawe, nie widuje się kobiet w ciąży. Może dzieci się tu jakoś hoduje? Kapusta i te sprawy… Albo te bociany, zresztą nasze polskie – na zimę przylatują właśnie tutaj. Najprawdopodobniej jednak kobiety w trakcie ciąży chowają się w domach, co gdy zastanowić się nad najczęściej panującymi tutaj warunkami pogodowymi, jest nawet całkiem rozsądne.
Na koniec kilka zdań o marokańskich hostelach. Gdy stworzyć jakiś uogólniający ranking „najładniejszych hosteli w różnych krajach”, to marokańskie na pewno znalazły by się w ścisłej czołówce. Ich charakter to wypadkowa marokańskich realiów, czyli specyficznej architektury (koniecznie z tarasem na dachu!) oraz rękodzielnictwa sprawiającego, że każdy element wystroju, jak i sprzęty użytkowe, są zupełnie wyjątkowe. Dochodzi do tego ciepła kolorystyka wnętrz, sprawiająca że jest naprawdę przyjemnie.
Co ciekawe, dwa z trzech odwiedzonych hosteli, były prowadzone przez obcokrajowców. Nadal zresztą tego rodzaju obiektów jest w tym kraju mało, więc nic dziwnego, że korzystają z tego Europejczycy i takie miejsca tutaj tworzą. Wydaje się również, że mieszkającym tutaj na stałe obcokrajowcom jest całkiem łatwo zasymilować się z lokalną społecznością (co jest przy okazji odwrotnością tego, co doświadczyliśmy w Chinach, gdzie obcokrajowiec zawsze będzie obcy). Ludzie żyją tutaj bardzo blisko siebie i są bardzo otwarci, ale o lokalnym stylu bycia będzie w następnym wpisie. Teraz jeszcze pokrótce o sprawie międzynarodowej – byliśmy naprawdę zdziwieni, jak skutecznie Marokańczycy potrafią rozpoznać język polski, szczególnie jeśli użyje się kilku dźwięków syczących i szeleszczących ;). Swoją drogą, usłyszałem kiedyś, że nasz język brzmi jak stare radio w trakcie przeszukiwania eteru i tak chyba rzeczywiście jest, więc w sumie nie trudno nas rozpoznać po mowie ;).
Ciekawostka na dziś: przykład kaligrafii naściennej – tak, w tej figurze jest coś napisane :).