Po 20h podróży (w tym 4.5h samego lotu) wylądowałem w Kairze dosyć późno, bo tuż przed północą. Czekał na mnie kierowca z hotelu, bo do Gizy było aż 60 km i nie jest to trasa obwodnicą, czy czymś takim. Zapomnijcie!
Aglomeracja Kairu, czyli stolica oraz miasta przyległe (w tym Giza) liczy sobie 30 mln mieszkańców i to 10 razy! gęściej zamieszkałych niż w Warszawie, czy innych polskich miastach. Pewnie właśnie dlatego jest to miasto, które nie śpi. Jechałem przez nie po północy, a dosłownie wszystkie sklepy, bary itp. były otwarte. Można powiedzieć, że Kairczycy żyją na zmianę – raz jedni, raz drudzy korzystają z dobrodziejstw miasta, bo wszyscy na raz by się nie zmieścili.
Przy okazji tej nocnej podróży zauważyłem też zamiłowanie Egipcjan do świateł. Obwieszają nimi wszystko, jak niektórzy w Polsce na Święta, tylko że jeszcze bardziej. Kair nocą jest mega żywy, głośny i kolorowy. Ciekawe jak wyglądał przed upowszechnieniem się świateł LED?


Z czego jeszcze słynie Kair? Z naganiaczy i naciągaczy. Mieliśmy już z nimi sporo do czynienia, m.in. w Chinach albo nawet w Paryżu (przebicie się przez tłum sprzedawców pamiątek po wyjściu z Wieży Eiffla też jest niezłym wyczynem). Ale Internet mówi, że Egipcjanie, a zwłaszcza ci ze stolicy to najwyższy level naciągactwa. Znają setki różnych sposobów na wyciągnięcie pieniędzy od turystów i to niektóre bardzo chamskie. Dlatego trzeba zawsze stanowczo ale uprzejmie odmawiać, a czasami po prostu ignorować naprzykrzających się Arabów. Innym sposobem jest mieć własnego Araba, bo widać wyraźnie, że nie wchodzą sobie w drogę. A skąd wziąć takiego? Najlepiej z hotelu (nie z ulicy!). Hotele działające w takich systemach rezerwacji jak booking.com czy inne airbnb, utrzymują się w nich dzięki opiniom i wiedzą, że nie mogą sobie pozwolić na niezadowolenie, a przynajmniej na częste niezadowolenie gości, a przez to niskie noty. Dlatego najlepiej jest załatwiać najwięcej jak się da za pośrednictwem hotelu.




A czy można zwiedzać samemu? No, w praktyce nie. Kair to nie Rzym, w którym pod same Koloseum podjeżdżasz metrem. Potrzebujesz przynajmniej kierowcę, a najlepiej też przewodnika. Mnie przypadł duet Said i Hasan.
Pierwszy z nich był człowiekiem trochę już starszym, mającym dwie żony i kilkoro dzieci. Co najważniejsze jednak, był naprawdę spokojnym kierowcą, a takie określenie to w Egipcie po prostu oksymoron. W Egipcie spokojnych kierowców nie ma. Wszyscy jeżdżą jak wariaci. Na drogach panuje totalny chaos, ale co ciekawe musi być w tym chaosie jakaś uchwytna tylko dla Egipcjan metoda, bo dziwnym trafem ani jednej stłuczki nie zauważyłem. Nawet piesi potrafią przejść przez jezdnię całkiem płynnie, perfekcyjnie lawirując pomiędzy jadącymi pojazdami.
Dodać też trzeba, że wyznaczanie na drogach pasów ruchu to jest w przypadku tego kraju totalnie zmarnowana farba – zupełnie nieistotna dekoracja jezdni. Głowna zasada tutejszego ruchu drogowego jest taka, aby zająć każdy możliwy centymetr drogi przed sobą (co ciekawe, manewry takie obserwowaliśmy już kiedyś w Chinach, co mi się od razu skojarzyło). Ciekawa jest też rozpiętość rodzajowa spotykanych pojazdów – od luksusowych busów do tuktuków i osiołków.


Z kolei moim przewodnikiem był drugi z duetu, czyli Hasan. Dużo młodszy od Saida, jedna żona, jeden syn. Mówił dobrze po angielsku (i podobno też po hiszpańsku), absolwent Historii Egiptu. Całkiem normalny jak na tutejsze standardy. Towarzyszył mi przez większość czasu, czyli przez całe dwa dni zwiedzania. To on był zatem tą “żywą tarczą”, która odstraszała wspomnianych naciągaczy.

Jednak w Egipcie daje się ludziom pieniądze też z innych powodów. Jeśli nie dasz się naciągnąć to bardzo dobrze, ale trzeba też pamiętać, że tutejszym zwyczajem jest dawanie napiwków. Chodzi o słynny “bakszysz”, czyli w tradycji arabskiej jałmużna za dobry uczynek. Wielu turystów ten zwyczaj denerwuje, ale w moim odczuciu to i tak lepsze niż chińska argumentacja pt. “płać więcej, bo jesteś biały i jesteś bogaty”, mówiona nam w Chinach wielokrotnie prosto w twarz. Tutaj przynajmniej ludzie chcą “zarobić” na ten napiwek, dając Ci coś (chociaż symbolicznie), w jakiś sposób pomagając (np. z bagażem) albo robiąc coś ekstra (np. jeden gościu pod piramidami nagrał mi filmik, jednocześnie puszczając ze swojego telefonu taką tradycyjna egipską melodyjkę, abym miał fajny soundtrack do nagrania – nie musiał tego robić, mógł po prostu mnie nagrać albo w ogóle mnie olać, ale on wolał zrobić coś fajnego, aby dostać napiwek – i dostał go!).


Funty egipskie (1 EGP to około 0.14 PLN).
Z tipowaniem Egipcjan trzeba się pogodzić, bo tak tu po prostu jest. Należy założyć, że wszędzie w Egipcie jest tak, jak w europejskich restauracjach – idąc do niej wiesz, że Twoja opłata będzie podzielona na dwie części: kwota z rachunku oraz napiwek. A ile się daje? Można dać jednodolarówkę – warto ich mieć kilka w kieszeni. Hasan twierdził, że 100 egipskich funtów, czyli równowartość trzech amerykańskich dolarów to jest “very good tip”. A jeśli coś Ci się naprawdę spodoba, to możesz wręczyć banknot pięciodolarowy. W gruncie rzeczy nie jest to wielka kasa. Zwłaszcza biorąc pod uwagę poziom cen w Egipcie. Większość Europejczyków byłaby w stanie zaakceptować znacznie większe opłaty za hotel itp. I chcielibyśmy po naszemu zapłacić jeden raz za wszystko i mieć spokój. Tylko, że tam po prostu tak nie jest. Tam płaci się kilka razy mniejszymi kwotami.

Sposobów na wydanie pieniędzy jest oczywiście wiele, ale jeszcze jeden bardzo charakterystyczny mnie tu spotkał (chociaż też znany już z Chin). Są to małe faktorie, rodzinne manufaktury sprzedające różne rzeczy. Jeśli masz przewodnika to najprawdopodobniej wplecie on do Twojej wycieczki takie miejsca. Na co w nich możesz liczyć? A owszem na darmową kawę (importowaną) lub pomarańczę (lokalną) albo niezwykle popularną wśród miejscowych miętową herbatę, którą piją ze stanowczo zbyt dużą ilością cukru. I myślisz sobie: marketingowe ugoszczenie na początek, aby potem więcej sprzedać. I znów można poczuć się naciąganym, ale można też zastanowić się, jakie właściwie ma się alternatywy? Bo tak naprawdę nie ma nic złego w kupieniu drobnych pamiątek u lokalnego wytwórcy i handlowca. Lepiej niż z jakiejś fabryki, w dużym sklepie lub na lotnisku. Po drugie zaś napój na przywitanie jest naprawdę za darmo. To tutejszy zwyczaj: jak przychodzisz do kogoś, to dają Ci się napić. Zapewne jest to całkiem słuszna tradycja w pustynnym kraju. Więc jeśli tylko uda Ci się na chwilę pozbyć europejskiego myślenia, to nie musisz takiego poczęstunku traktować jako zobowiązania. Możesz podziękować gospodarzowi mówiąc, że “byłeś dla mnie, mój przyjacielu, naprawdę miły” (tak, w taki sposób się tu mówi i można do tego też trzymać rękę na ramieniu rozmówcy, o ile jest tej samej płci), najlepiej też dać coś od siebie (jednodolarówkę, albo coś innego, np. ja w pewnym momencie rozdałem trzy polskie batoniki, kupione jeszcze na lotnisku) i zwyczajnie wyjść.

Inna sprawa, że w sklepie z pamiątkami dałem się namówić również na pokazanie mi “the real stuff”. W ogóle to teraz podejrzewam, że koleś się w tym specjalizował, a jego sklepik był jedynie przykrywką. Zostałem zaproszony do pokoju mieszkalnego nad sklepem i poproszony o nierobienie zdjęć (więc niestety nie mam żadnego! wielki żal). Następnie sprzedawca zaczął wyjmować z pudełka, rozpakowywać z bąbelkowej folii i układać na stoliku artefakty “znalezione w ziemi”. Pomyślałem oczywiście, że niezła szopka z tym pokojem, zamkniętymi drzwiami, rozwijaniem rzeczy… Zacząłem się im przyglądać. Były zabrudzone, poniszczone, niekompletne. No jeśli to mistyfikacja, to naprawdę fajna! Po chwili gościu przeszedł do cen. Na jeden z przedmiotów walnął taką kwotę, że gdybym był mumią, to bym się przekręcił w sarkofagu. No to przeszliśmy do przedmiotów mniejszych i słabiej zachowanych. Po dłuższej rozmowie, obejmującej również negocjacje cenowe, nabyłem jeden z nich. Tak zwany krzyż egipski, ankh, klucz życia. Wykonany z egipskigo fajansu w kolorze zielonym (tak, wiem, my mamy fajans kremowy, ale ten kolor jest właściwy dla egipskiego), z brązowo-szarymi nalotami i dosyć niewyraźnymi już, a nawet częściowo zniszczonymi zdobieniami, ale wyglądał czadersko. Oczywiście do końca nie wiedziałem, czy nie jestem naciągany, ale… przyznam się, że w tym przypadku… trochę mnie to wszystko jarało, więc dałem się namówić. Wiarygodności historii dodał właściwie dopiero Hasan, w samochodzie już po opuszczeniu tamtego miejsca. Powiedział mi całkiem poważnie, żebym tego nikomu nie pokazywał aż do powrotu do Polski – dosyć dziwne i zupełnie odwrotne zalecenie względem tego, co się zazwyczaj słyszy po zakupie pamiątek, czyli aby opowiadać o nich i pokazywać każdemu. Później już w Polsce doczytałem jak rozpoznać fake’owe antyki oferowane turystom w Egipcie i muszę przyznać, że mój wygląda całkiem nieźle, tj. symbol pasuje do materiału i koloru (ankh z zielonego fajansu – zarówno kształt jak i kolor symbolizują życie) i funkcji (wisiorek, bo ma dziurkę na sznureczek), zgadzają się też oznaki starzenia się tego materiału (kolory nacieków brązowe i szare), wszelkie krawędzie są zaokrąglone erozją (a nie nowe), a w zdobieniach nie widzę niczego podejrzanego (np. symboli współczesnych albo… piramid haha, serio, to się zdarza na podróbkach). No więc jest możliwe, że miałem więcej szczęścia niż rozumu i rzeczywiście zdobyłem świetną pamiątkę – mój mały egipski antyczek albo pierwszy artefakt do rodzinnej kolekcji, niczym w piwnicach posiadłości Croftów. No dobra, może jednak po prostu ciekawą pamiątkę.

A wracając jeszcze do rodzinnych manufaktur, było mi dane odwiedzić także fabrykę olejków. Skojarzyłem z podróży do Maroka, że rejon północnej Afryki słynie z wysokiej jakości pewnych produktów, jak np. przyprawy albo właśnie olejki, ekstrakty itp. Ten słynny marokański olejek arganowy! W sumie to się nie znam. Być może tyle w tym prawdy, co w “solidnej niemieckiej chemi”, ale postanowiłem zaryzykować. Nabyłem buteleczkę mieszanki na przypadłości skórne, składającą się z mleka wielbłąda, kolagenu, rozmarynu i drzewa sandałowego. Udało mi się nawet wytargować spory upust, bo aż jedną trzecią ceny.

Ok, cały następny wpis będzie już o konkretach, czyli miejscach, które zwiedziłem. Ten już może do końca utrzymajmy tak bardziej wprowadzająco. O czym więc można by tu jeszcze napisać? Na przykład o słynnej “zemście Faraona”. Gdy jeden z moich znajomych dowiedział się, gdzie jadę, to polecił mi “uważać na jelita”. Zatrucia pokarmowe wśród turystów w Egipcie są bardzo częstym problemem. Wynika to podobno z odmiennej flory bakteryjnej znajdującej się w wodzie. Lokalnym ona nie szkodzi, bo ich żołądki już się z nią zaprzyjaźniły, ale przyjezdnym może wyrządzić pewne szkody. Jak uniknąć problemu? Nie pić, ani nawet nie używać np. do mycia zębów lokalnej wody z kranu. Nigdy też nie brać lodu do napojów, bo przecież nikt nie przegotowuje wody, aby ją zamrozić. Spożywać należy tylko wodę butelkowaną. Najlepiej zabrać kilka butelek jeszcze z lotniska. Oczywiście obróbka termiczna załatwia sprawę, więc bez problemu możesz napić się kawy, czy wspomnianej miętówki. Wiele potraw też bez problemu wchodzi w grę – jeśli było gotowane/smażone/pieczone to smacznego! Na wszelki wypadek warto zabrać jednak ze sobą odpowiednie preparaty oraz pewien zapas jedzenia. Ja osobiście w końcu nie odważyłem się skosztować niczego na mieście i na obiadokolację zjadałem pół polskiego chleba z paczką kabanosów Tarczyńskiego – w końcu były to tylko dwa dni.

To jeszcze na koniec sprzedam Wam ciekawostkę, w którą zapewne na początku nie uwierzycie, ale która następnie okaże się całkiem logiczna. Otóż strasznie w tym Egipcie zmarzłem!

Świadomie na tę podróż wybrałem luty, aby nie doświadczać egipskich upałów, które w sierpniu standardowo dochodzą do 40 stopniu w cieniu piramid. Wolałem dobrze tolerowane 20 stopni. Zapomniałem jednak, że na pustynnych terenach są bardzo duże wahania dobowe. Przecież wiedziałem o tym, że na Saharze w nocy temperatury mogą spadać nawet poniżej zera. Nad Nilem klimat jest łagodny (a w kurortach nad morzem to już w ogóle inna bajka), ale nadal te 20 stopni w południe oznaczało 5 stopni w nocy! No a budynki oczywiście nieocieplane…

Mimo tego mrozu nie żałuję wyboru takiego terminu. Po pierwsze dlatego, że zawsze lepiej jest mieć co na siebie założyć, niż nie mieć już co z siebie zdjąć. Po drugie zaś w lutym jest najmniej turystów. Zapytałem o to Hasana, kiedy jest najlepiej zwiedzać Egipt i powiedział, że “właśnie teraz”. Jeszcze nawet w styczniu jest wyraźnie więcej ludzi, a w lutym najmniej. I to też daje klimat, gdy niespodziewanie w jakimś miejscu nagle zostajesz sam – tak jak przydarzyło mi się na placu przed schodkową piramidą Hosera w Sakkarze. Tylko ja i ona. No i Hasan, ale on służbowo. O tym jednak w następnym odcinku.
