Właściwie to już byliśmy naprawdę zmęczeni dotychczasowymi przygodami. W tym czasie w Polsce panowały egipskie upały, ale w Szkocji mieliśmy kilkanaście stopni, naprawdę mocny wiatr i częsty deszcz. Do dłuższej wycieczki ostatniego dnia przekonały mnie tak właściwie słabe warunki we wspomnianej stajni. No więc ruszyliśmy na północ i jechaliśmy dopóki się dało. Na sam przylądek. Do miejsca, w którym przywitał nas napis “Welcome to the end of road”.
Było to już miejsce naprawdę odludne i jakby z innej epoki. Lokalna stacja benzynowa (która była jednocześnie pocztą) wyglądała tak:
Ludzi na horyzoncie – zarówno miejscowych, jak i turystów – pojedyncze sztuki (a czerwiec to przecież wysoki sezon w Szkocji). Za to tę ogromną przestrzeń wypełniał niesamowicie silny wiatr (całe szczęście w kierunku od morza, a nie odwrotnym, bo inaczej strach by było zbliżyć się do brzegu). Trochę wstyd napisać co z kolei wypełniało pobliskie pola. Nazwijmy to prawdziwym polem minowym, pozostawionym przez stada owiec. I w tej sytuacji też przydatną rolę odegrał wiatr, bez którego zapach okolicy mógłby być nieznośny.
Wysiedliśmy z auta, ciesząc się, że łaskawie nie wyrwało drzwi. Udaliśmy się w kierunku znanych z fotografii piramidalnych stosów wystających z oceanu. Na początku zasłaniał je pobliski pagórek. Później musieliśmy minąć urokliwą… jak to nazwać? Wyrwę w brzegu? Okazała się ona ostoją dla setek ptaków, które na jej skarpach pozakładały gniazda. Nawet woda wewnątrz tej wnęki się uspokajała.
W końcu zaczęły się wyłaniać, rosnąc z każdym naszym krokiem. Majestatyczne skały, w które trudno uwierzyć, że powstały naturalnie, przypadkiem akurat koło siebie i nad brzegiem, abyśmy mogli taki widok podziwiać.
Podróż do tego miejsca znad naszego jeziorka trwała trochę ponad 3 godziny i obfitowałą w niespodzianki. Zarówno pozytywne, jak przypadkiem odnaleziony przepiękny i przesmaczny Tea Room.
Jak i negatywne, a to przede wszystkim brak sensownego dojazdu do niektórych atrakcji, jak np. ruiny zamku Old Keiss. W miejscu, w którym wg mapy powinien być zjazd przywitała nas tabliczka “PRIVATE. KEEP AWAY”. Za to jak najbardziej dostępny był doskonale zachowany i utrzymany zamek Dunrobin, wokół którego roztaczają się piękne ogrody. Tyle, że niestety dojechaliśmy do niego zbyt późno na zwiedzanie (zrobiśmy zatem tylko fotkę z auta).
Bo w Szkocji to tak jest, że po five o’clock to się już niczego nie zobaczy, ani nawet nie kupi kawy. Dosłownie wszystko jest zamykane po południu. Dobrze, że zatankować można dzięki czytnikom kart na dystrybutorach (w miastach, nie na prowincji).
Co jeszcze można na koniec powiedzieć o Szkocji i Szkotach? Przede wszystkim, że są skrajnie uprzejmi. I nie mamy na myśli obsługi w restauracji, dla której uprzejmość powinna być elementem zawodu, ale dosłownie każdego napotkanego Szkota – w autobusie, na ulicy, w parku itd. Zawsze mili, pomocni i weseli. Widać pogoda zahartowała im również ducha.
Kuchnia szkocka obfituje wprawdzie w stosy mięsa, ale trzeba przyznać, że dosłownie wszędzie zawsze dostępne są posiłki wege a także opcje bezglutenowe. W gastronomii jest duża świadomość dot. alergii i kuchnie są dostosowane do obsługi klienta np. z celiakią. A co najważniejsze – w ramach podstawowej ceny, która no jest szkocka, czyli raczej wysoka, ale przynajmniej nie ma bezpodstawnych dopłat “bo bezglutenowe”, jak w Polsce. W sklepach zaś ceny są naprawdę przyjazne, nawet dla turystów z Polski, a niektóre produkty nawet tańsze. Z innych ciekawostek zakupowych dodam, że nie mieliśmy ani razu potrzeby wypłacenia gotówki, bo dosłownie wszędzie płaci się kartą.
Co jeszcze na koniec: żeby pamiętać o czapkach! Nawet latem.