Kategorie:

Szkocja, czyli byle nie wymieszać stad owiec

Udało się. Wynająłem auto i jechałem lewą stroną. Co za dziwne uczucie. Jakby kogoś interesowało, to wcale nie jest aż takie trudne. Nie samo jeżdżenie tą lewą stroną sprawia największą trudność. Gorzej jest z orientacją w aucie na przykład zmiana biegów lewą ręką.  Dobrze, że chociaż pedały pozostawili w tej samej kolejności.

Więc starając się nie złamać obowiązujących prędkości, które stanowią właściwie jedyne ograniczenie tutejszych kierowców – bo według prawa nawet nie mają obowiązku włączać świateł nocą! – dojechałem nad słynne Loch Ness. Potwora Nessi jeszcze nie widzieliśmy, chociaż udało nam się już okrążyć jezioro. Z jego zachodniej strony znajduje się trasa „transportowa”, zaś ze wschodniej „widokowa”. Ta druga posiada wskazane miejsca na postój z pięknymi widokami.

Na samym południu jeziorka znajduje się miejscowość Fort Augustus, a w nim kanał i śluzy do kolejnego jeziora Loch Oich (następne to Loch Lochy).  W tym miejscu można też zejść do samego jeziora (woda wydawała się ciepła). Stamtąd też wypływa wiele małych i dużych łódek, którymi można się zabrać za odpowiednią opłatą. Tym razem nie skorzystaliśmy z tej atrakcji, bo chcieliśmy dojechać jeszcze do Inverness na drugim końcu jeziora o jakiejś sensownej porze.

Mieliśmy jeszcze dwa punkty w programie na dziś. Oba w pobliskim mieście, lokalnej „stolicy highlandów” – wspomnianym Inverness. Pierwszym był ogród botaniczny. To nie moja – nomen omen – działka, tylko Alicji, więc nie powiem jak atrakcyjne ujżeliśmy tam okazy, Ale zapewniam, że wrażenia wizualne (i zapachowe, bo niektóre rośliny były nawet zaopatrzone w małą tabliczkę z napisem „smell me”) były naprawdę imponujące.

W końcu dotarliśmy na teren nietypowych zawodów. International Piping Competition – najlepsze z najlepszych zespoły z całego świata grające na dudach (przy akompaniamencie werbli i bębna). Były tam również zespoły taneczne, ale na ich zmagania niestety się spóźniliśmy. Za to zdążyliśmy na finałową prezentację wszystkich zespołów na głównym placu. Grupy wchodziły, zapowiadane przez spikera, i grały po kolei. Na koniec zaś zabrzmiały wszystkie dudy na raz. Dźwięk popłynął z łącznie około pół tysiąca instrumentów, które do cichych nie należą. Nawet niektórzy z grających mieli zatyczki w uszach. Udało nam się więc doświadczyć czegoś wybitnie lokalnego i to w najlepszym wydaniu.

play-sharp-fill
play-sharp-fill

Po powrocie do naszej noclegowni okazało się, że nasi sąsiedzi uczestniczyli w konkursie! Jedna z dziewczyn grała na werblu i nawet zademonstrowała nam swoją grę z żonglerka używając stołu zamiast werbla.

play-sharp-fill

Przy tej okazji kilka zdań o naszym lokum. Na tych kilka nocy zamieszkaliśmy w byłej stajni, zbudowanej dla dwóch koni: Phoenix i Morgan – dzisiaj to nazwy pokoi. W tym drugim zameldowaliśmy się my. Właściwie jest to około 9 m kw. z łóżkiem piętrowym i łazienką. Kuchnia jest wspólna na zewnątrz. Najciekawsza jest jednak lokalizacja, bowiem budynek ten znajduje się na uroczym zboczu z niesamowitym widokiem na jezioro i dolinkę mieszczącą wioskę o nazwie Drumnadrochit. Fotki mówią same za siebie.

Ciekawy jest też dojazd do tego miejsca polną drogą na skraju zbocza. Na niej zaś pośrodku niczego szczelna brama, którą za każdym razem trzeba otwierać i koniecznie zamknąć ze sobą. Właściciel wytłumaczył, że to po to, aby stada owiec się nie wymieszały. Po dokładnym przyjrzeniu się okolicy, okazało się, że cały teren wokół jeziora i dalej podzielony jest na ogrodzone pastwiska, nawet na drogach zamontowano specjalne przejazdy, które da się swobodnie pokonać autem, rowerem czy pieszo, lecz nie podobają im owcze nóżki. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *