Trochę trudno pisać z kilkumiesięcznym opóźnieniem, więc zapewne lekko dziurawy opis postaram się uzupełnić wymownymi fotkami i właściwie może to dobre rozwiązanie, bo architektura i klimat tego miasta jest właściwie nie do opisania! Jest jednak szczególna rzecz, której żadne zdjęcia nie pokażą, bo ze swojej natury są zawsze jakimś wycinkiem całości… a tu właśnie o całość się rozchodzi. Otóż, każde miasto ma swoje ładne miejsca, a resztę zazwyczaj wypełnia przeciętność, a często wręcz brzydota ;p. Przez cały pobyt w Barcelonie, a łaziliśmy dużo po różnych zaułkach, mieliśmy wrażenie, że w tym mieście jest odwrotnie i aby to udowodnić, zaczęliśmy liczyć nudne i/lub brzydkie budynki – doliczyliśmy się kilku… Dosłownie na każdym kroku jest coś, jakieś, nazwijmy to ogólnie “udziwnienie”, umilające pobyt i cieszące oko. Całe miasto jest po prostu wielką mozaiką wszelkich różnorodności i przez to żaden spacer jego ulicami nie może być nudny.
Zacznijmy od początku. Historia jakich wiele, wypad weekendowy, jakieś tanie loty i hostel. Ale też pewna nowość, a dokładnie to towarzystwo, czyli Julia i Głaz, którzy jeszcze bardziej ubarwili nam i tak już wyjątkowo barwną Barcelonę :). Hostel świetnie zlokalizowany (pomiędzy plażą, a główną ulicą spacerową) i przyjemny, szczególnie dla tych, którzy chcą się wyspać, a nie imprezować, bowiem obsługa zwraca szczególną uwagę na zachowanie ciszy, a to przez wrednych sąsiadów, którym sąsiedztwo hostelu się nie podoba. Zostało nam to wytłumaczone na bardzo wymownym przykładzie dziewczyny, która w trakcie swojego pobytu rozpłakała się w jednym z pokoi i w odpowiedzi od obsługi usłyszała: “If you wanna cry, go cry on the street!” – “rzycie” ;). Jeśli jednak kogoś to nie zniechęca, to polecamy Serenity Hostels. Niżej kilka fotek, a na nich m.in. hol oraz ekstra-drzwi (nadal mnie głowa boli, jak o nich pomyślę ;p).
Jedną z pierwszych rzeczy, które mnie zdziwiły, okazały się ceny. Przyzwyczajeni do tego, że wyjazd na Zachód wiąże się zawsze ze sporymi wydatkami na miejscu, zaskoczyły nas bardzo normalne, czyli porównywalne do polskich ceny w sklepach i to nie w jakichś hipermarketach na obrzeżach miasta, a w małych sklepikach w centrum turystycznej Barcelony (a może po prostu w Polsce zrobiło się już tak drogo!?). Do tego płaci się w euro, a zatem nominały są mniejsze, co daje dodatkowe, chociaż złudne, ale jednak, poczucie taniego pobytu ;). Wejścia do płatnych atrakcji turystycznych już troszkę droższe, ale też nie jakieś majątki i myślę, że w Polsce zdarzają się podobne ceny za różne Wieliczki i inne cuda ;). Właściwie jedynym miejscem, z którego zrezygnowaliśmy z powodu ceny, był wstęp do najsłynniejszego chyba budynku Gaudiego (poza Sagradą Familią oczywiście), czyli Casa Batllo, no ale to zwykłe prawo popytu: najsłynniejszy budynek = najwięcej chętnych = najwyższe ceny.
Na tej samej ulicy, stanowiącej centralną oś turystyczną miasta, czyli na tzw. Rambli (z hiszp. rambla to po prostu aleja) znajduje się inny budynek Gaudiego, do którego dla odmiany weszliśmy, a nawet wspieliśmy się na sam dach. Była to Casa Mila, którą od początku pobytu Alicja bardzo chciała zwiedzić. Muszę przyznać jej rację, bo sam budynek jest bardzo specyficzny, niemalże “enigmatyczny”, jednak dla mnie przebywanie w najciekawszej jego części, czyli na dachu, okazało się trudne do wytrzymania z powodu bardzo dziwnego, nagłego ataku czegoś co powinienem chyba nazwać problemami z utrzymaniem równowagi – powaga :/. Rzecz wzięła się chyba z tego, że cały budynek, a w tym również dach skonstruowany został z plątaniny falujących nierówności i pochyłości, w wyniku czego najwidoczniej mój błędnik chyba trochę zwariował (a może to opóźniony efekt uderzenia o te przeklęte drzwi w hostelu? ;p). Nie wiem na ile to możliwe medycznie, ale w każdym razie poczułem się tam dziwnie i zejście z tego dachu dało mi sporą ulgę. Oczywiście nawet takie problemy nie mogły stać się przyczyną zniknięcia zachwytu i uznania dla pana Gaudiego.
Innym domem jego projektu, który nam się bardzo spodobały było Casa Vicens. Do środka, ani tym bardziej na dach, wejść nie można było, bowiem budynek wyglądał po prostu na zamieszkały (szczęściarze!). Będąc jeszcze nie do końca tego świadomym weszliśmy sobie na czyjeś podwórko, usiedliśmy na czyichś krzesłach itd., ale w nikt nie wyskoczył do nas z pretensjami (pewnie są przyzwyczajeni). Niżej kilka fotek.
Z ostatniej chwili ;). Znalazłem w necie ogłoszenie sprzedaży tego domu za jedyne 27 milionów euro! Ktoś chętny? Ok. Jeszcze dwa miejsca związane z Gaudim. Pierwsze to Park Guell – z założenia piękne osiedle, finansowane przez pana Guella w pierwszych latach zeszłego wieku. Niestety, albo i na szczęście, nie spotkało się z zainteresowaniem współczesnych i po latach zostało przez władze miasta przekształcone w Park. Jest to miejsce robiące wielkie wrażenie i to mimo uprzykrzającego pobyt tłumu. To właśnie tam w końcu tak naprawdę dotarło do mnie, że “Jestem w Barcelonie! :D”. Szczegółowy opis tego miejsca znaleźć można w każdym przewodniku, więc nie będe go tu przedstawiał ;p. Nadmienię tylko, że jeden z domków przy bramie (pierwszy w galerii) stał się moim nowym ideałem własnego dachu nad głową (niestety konsultacje techniczne z Joannusem skutecznie mi go z głowy wybiły :/), a postać salamandry, w oczywistym pomniejszeniu i z zamontowanymi magnesami dzisiaj zdobi naszą lodówkę, przypominając nam o tym miejscu na co dzień :).
No i chyba najbardziej znana budowla Barcelony, czyli Sagrada Familia. Oficjalnie stwierdzam, że ani trochę nie jest przereklamowana. W same jej fasady można wpatrywać się chyba w nieskończoność, wciąż odnajdując ich nowe, zadziwiające elementy. Informuję również, że dźwigi nadal stoją i że budowli wciąż nie ukończono, a także, że stan mojej wiedzy wskazuje na to, iż nadal nawet w jakimkolwiek przybliżeniu nie wiadomo, kiedy bazylika może zostać ukończona. Wspomnę tylko, że budowa została rozpoczęta w 1882 (czyli trwa już 129 lat!), Gaudi zmarł w trakcie i pozostawił dzieło niedokończone, a i za życia plany budowli zmieniał wielokrotnie, zaś po jego śmierci, w wojnie domowej w latach 30., zniszczono wszelkie dokumenty pozostawione przez architekta. Budowa zatem trwa ponieważ właściwie to nie wiadomo jak ją dokończyć… i jest to też niezwykłe, że wybitne dzieło architektury powstaje jeszcze na naszych oczach. Pomyślałem sobie także coś w sumie dziwnego, a mianowicie że nawet kiedy już zakończą budowę, te same dźwigi powinny już pozostać jako element budowli, który przez lata obecności wtopiły się w jego eklektyczną przecież strukturę. To takie dywagacje, a w każdym razie bardzo przyjemnie spędziło się ostatni wieczór pobytu w parku z oczkiem wodnym, od strony fasady Narodzenia, podziwiając imponującą budowlę w ciepłym świetle zachodzącego słońca i popijając to wszystko zimnym San Miguelem :).
Jednak nie samym Gaudim Barcelona stoi, zatem trzeba wspomnieć też o innych atrakcjach. Atrakcją, której nie zobaczyliśmy, były Tańczące Fontanny (w okolicach stacji Fontana, linii 3 metra) – pamiętajcie: pokazy odbywają się w piątki i soboty, więc nie należy odkładać tego na niedzielę! ;). Swoją drogą właśnie coś chyba podobnego powstało w Warszawie, więc w sumie ranga tej atrakcji dla nas istotnie spadła, jak i żal się zmniejszył ;). Zwiedziliśmy za to, i to dosyć dokładnie, Dzielnicę Gotycką, w której całe szczęście Gaudi nic nie namieszał ;p. Jak słusznie nazwa sugeruje, jest to średniowieczna dzielnica miasta. Zawsze było to jego centrum, dawniej otoczone murami, dzisiaj alejami spacerowymi (w tym wspominanej już La Rambli), co kontrastuje z uroczym labiryntem wąskich uliczek wewnątrz owej dzielnicy. Jest ona dowodem na to, że Barcelona ma różne oblicza, a każde z nich jest imponujące. Bardzo przyjemnie nam się błądziło w tym rejonie :).
Inną szczególną dzielnicą, były tereny nadmorskie, między portem a plażą. Niby zwykłe domy mieszkalne, ale jakoś nie mogliśmy się oderwać od ich szczególnie ciepłych barw i ogólnego charakteru. Wracaliśmy w to miejsce kilkukrotnie, raz nawet baaardzo wczesnym rankiem, aby z plaży podziwiać po prostu perfekcyjny wschód słońca, jaki akurat się przydarzył. Przy okazji jednak trochę zmarzliśmy, bowiem był to luty, czyli środek zimy ;), który w Barcelonie objawiał się temperaturami w okolicy +7 stopni Celsjusza. Bardzo zresztą charakterystycznym zjawiskiem był szybki i znaczny spadek temperatury zaraz po zachodzie Słońca.
Nad miastem góruje szczyt o nazwie Tibidabo. Jest całkiem spory, bo ma wysokość 512 m, co sprawia, że jest widoczny prawie z każdego miejsca, zaś widok z niego obejmuje dokładnie całą panoramę miasta. Jest ponadto pojemny ;). Na samym szczycie znajduje się nie tylko sporych rozmiarów kościół, ale również wielopoziomowe wesołe miasteczko. Na szczyt wjechaliśmy kolejką “szynowo-linową” (konstrukcja analogiczna do tej na Gubałówce). Aby jednak do niej dotrzeć, trzeba samodzielnie pokonać część wzniesienia. Pomocny w tym może okazać się zabytkowy niebieski tramwaj. Jednak jest on drogi, wolny i strasznie zatłoczony. Wybraliśmy spacer wzdłóż jego trasy i byliśmy z tego bardzo zadowoleni, gdy po drodze minęły nas poprzyklejane do szyb twarze z wnętrza pełnego pojazdu ;p.
Praktycznie na ostatnim spacerze przez miasto, przypomnieliśmy sobie o jeszcze jednej atrakcji, opisywanej w przewodnikach, co do której ja osobiście byłem nastawiony bardzo sceptycznie, bo niby co w tym może być szczególnego i po co sobie zawracać tym głowę… a jednak!! Chodzi o Targ Owocowy w okolicach La Rambli. Trudno mi to opisać, bo wiem jak nieszczególnie to brzmi, ale naprawdę powiadam Wam, bo zobaczyłem i uwierzyłem 😉 – zachwyt jest nie z tej ziemi! Zresztą obejrzyjcie fotki – może chociaż trochę Was przekonają. A jakie pyszne były te napoje ze świeżych owoców, wyciskanych na bieżąco przez wymyślne maszyny! No i jak dobrze, że nie trafiliśmy do tego miejsca wcześniej, bo byśmy się po prostu przez nie spłukali ;p.
Trzeba również wspomnieć o architekturze współczesnej, której w tym mieście również nie brakuje. Chociaż zapewne nie wszystkim podoba się jej bliskie zestawienie z architekturą wieków ubiegłych, to trzeba przyznać, że sama w sobie jest również bardzo interesująca, a niektóre wieżowce mógłby śmiało stać w jakimś HongKongu i zapewne nadal wzbudzałyby zainteresowanie. Chodzi chyba o to, że również one, jak wszystko w Barcelonie, nie są banalne i przez to mnie osobiście wcale nie drażnią.
Próba podsumowania: Barcelona nie zna umiaru! ;). Trudno jest to miasto ogarnąć, szczególnie gdy dysponuje się zaledwie dwoma dniami na zwiedzanie. Dlatego też jesteśmy pewni, że jeszcze tam kiedyś wrócimy i to zapewne nie raz! Jednak już po tak krótkiej wizycie możemy stwierdzić, że jest to najwspanialsze miasto, w jakim przyszło nam przebywać. Ma ono w sobie najlepsze, choć trudne do określenia, cechy wielu innych wspaniałych miast… słowem: mistrzostwo świata! I to praktycznie na wyciągnięcie ręki, więc gorąco polecamy każdemu!
PS. Nie było nam dane wybrać się na mecz Barcy, ale za to zupełnym przypadkiem natknęliśmy się na meczy młodzieżówki kobiet :). Obserwowaliśmy ich zmagania około kwadransu i byliśmy naprawdę zadowoleni ich efektowną grą :). Niemniej kiedyś na pewno wybierzemy się na Camp Nou, bo taki meczyk i to na takim stadionie (fotka), to musi być coś pięknego!