Dzisiaj udaliśmy się promem na wyspę Lamma (koszt 17 HK dolarów, w niedzielę i święta 25 HK dolarów, czas podróży: ok. 45 min). Wycieczka promem była świetną okazją do obejrzenia głównej wyspy dookoła oraz innych, małych wysp znajdujących się niedaleko niej.
Wyspa Lamma całkowicie różni się od wizerunku z jakim kojarzy się Hong Kong. Oprócz kompleksu dla turystów (w postaci restauracji i stoisk z pamiątkami), elektrowni oraz kilku małych wiosek, Lamma to głównie egzotyczny las oraz plaże (piaszczyste, jak i kamieniste).
Na wyspę można dostać się z dwóch portów: Yung Shue Wan oraz Sok Kwu Wan. My dopłynęliśmy do drugiego z nich. Gdy tylko wychodzi się z promu, widać szereg restauracji na świeżym powietrzu, które serwują owoce morza. Przed każdą restauracją ustawionych jest wiele akwariów, w których przetrzymywane są żywe stworzenia, klient ma więc możliwość wybrania swojego kąska. My nie skorzystaliśmy. Widok tych stworzeń był nieciekawy. Kraby miały związane kleszcze i widzieliśmy też ogromną rybę (miała ponad metr długości), która znajdowała się w akwarium niewiele większym od niej samej, tak że nie miała szansy się w ogóle ruszyć. Ale i tak pewnie już została zjedzona.
Gdy skończył się szereg restauracji, to można było już odetchnąć wolnością, turyści się rozpierzchli po wyspie, tak więc można było spokojnie pospacerować. Naszym celem była plaża Lo So Shing. Po drodze na nią widzieliśmy wiele ciekawych, nieznanych nam roślin i mijaliśmy malutkie wioski, złożone z kilku domków o niskim standardzie.
Plaża Lo So Shing jest jedną z dwóch bardziej zadbanych plaż, podobno gorszą, ale na pewno mniej obleganą (w przewodnikach piszą, że plaża Hung Shing Yeh jest lepsza, ale jest ona po prostu większa i bardziej oblegana przez turystów). Gdy dotarliśmy na Lo So Shing, było puściutko. Potem co jakiś czas przewijali się jacyś ludzie, ale ogólnie nie było tłumów. Woda była raczej przejrzysta, ale trochę za zimna na kąpiel (powietrze miało dziś ok. 23 stopnie), więc ograniczyliśmy się do pomoczenia nóg. Poza tym spiekliśmy się jak raczki, chociaż staraliśmy się chować w cieniu.
Po powrocie na Central, udaliśmy się autobusem na Victoria Peak, czyli najwyższą górą na wyspie. Są dwa sposoby, aby się tam dostać: kolejka linowa (koszt 33 HK dolary) oraz autobus piętrowy (7.20 HK dolara). Nie wiemy jak wygląda ta pierwsza opcja, ale za to możemy zrelacjonować podróż autobusem. Była ona o bardziej emocjonująca niż może się wydawać. Piętrowy autobus pędził wąską i krętą szosą pod górę, chybocząc się na boki. Do tego, wszystko działo się na krawędzi i od widoku w dół kręciło się w głowie.
Na szczycie można udać się na taras widokowy. Pokonaliśmy kilka pięter z takim właśnie zamiarem, aby na samej górze się przekonać, że wstęp na taras kosztuje 25 HK dolary. Nie skorzystaliśmy, bo wydaje nam się, że sama góra jest już wystarczającym tarasem widokowym. A poza tym nie musimy mieć identycznych zdjęć jak wszyscy. Po krótkich poszukiwaniach znaleźliśmy zaprawione zbocze, na którym odpoczęliśmy i poczekaliśmy, aż się ściemni. O 20.00 znów miał miejsce pokaz laserów, jak wczoraj widoczność była słaba, tak dzisiaj program był inny i w ogóle laserów nie było, tylko budynki migały światłami w różnych kolorach. Nie doświadczyliśmy zatem prawdziwego pokazu, jakie widać na zdjęciach w Internecie, widokówkach, itp. Ale to nic, spędziliśmy miły wieczór wpatrzeni w ogrom miasta i jego budynków.
A na koniec jeszcze kilka fotek z nabrzeża (wczoraj była słaba widoczność, więc dziś znów popstrykaliśmy).