Pierwszy dzień zajęć mamy za sobą. Zasadniczo, zajęcia zaczynają się o 8.30, od 11.30 do 14.00 jest przerwa na lunch, a potem do 16.30 (raz w tygodniu kończymy wcześniej). Ja do sali lekcyjnej mam dosłownie 15 sekund bo znajduje właściwie piętro niżej. Tede ma trochę dalej bo musi iść AŻ cztery minuty 🙂 co jest dla niego awansem po latach dojeżdżania na uczelnie w Gdańsku z Wejherowa (a nawet z Warszawy). W planie mamy 3 rodzaje zajęć z chińskiego (rozumienie, słuchanie, mówienie) i zajęcia kulturowe – ja uczęszczam na wykład z kultury chińskiej, Tede ma malarstwo chińskie i Tai Ji. Każde zajęcia są z innym nauczycielem.
Ja dzisiaj miałam mieć chiński i kulturę chińską, ale pierwsze zajęcia się nie odbyły bo nauczyciel jeszcze nie przyjechał. Skrócenie dnia zajęć spowodowało, że cała reszta grupy (czyli trzy osoby) olała zajęcia i byłam sama :). Podręcznik do kultury jest nawet ciekawy, każda lekcja opisuje jakiś aspekt kultury chińskiej. Dziś miałam teksty o Konfucjanizmie, Taoizmie, Buddyzmie i cnocie synowskiej. Jednak Chinka prowadząca zajęcia, jak większość Chinek, nie wykazała się zbyt wielką kreatywnością i nie robi nic więcej poza tym co jest w książce. W rezultacie zrobiliśmy aż tyle tekstów, bo zajęcia muszą trwać 2,5 h (z małą przerwą).
Tadeusz natomiast miał dzisiaj pierwszą lekcję chińskiego. I już jest najlepszy w swojej grupie :). Grupa składa się z 7 osób, są to Argentynka, trzy Muzułmanki, dwóch Murzynów i on. Niektórzy z nich mają spore problemy z wymową bowiem nie używają w swoich językach pewnych głosek lub nie znają pewnych kategorii, jak na przykład wymowa z przydechem (w Chińskim zamiast znanej nam opozycji dźwięczne-bezdzięczne znaczenie ma wymowa z przydechem lub bez). W związku z tym lekcja momentami przypominała naukę literek. Tadeusz ma problem jedynie z głoską ü, która słusznie kojarzy się raczej z językiem niemieckim, a Polakom może sprawiać na początku problem – inni jednak mają gorzej! Drugie zajęcia miał z malarstwa, ale nie z teorii, tylko z praktyki. Nauczycielka zakupiła odpowiedni sprzęt do malowania i pokazuje uczniom jak malować według tradycji chińskiej. Dziś Tede stworzył podobno niezłe bambusy. Jak dla mnie to arcydzieło! Strasznie zazdroszczę mu tych zajęć :). Pierwsze dzieło malarskie mojego męża załączamy na zdjęciu.
Nasz pierwszy dzień zajęć poprzedzał dość ciekawy weekend. Po przyjeździe do Nankinu spotkaliśmy przypadkiem na ulicy znajomego z sinologii, który robi tu teraz magisterkę (Tomek ma już taką właściwość, że pojawia się znikąd w zupełnie nieoczekiwanych momentach – do dzisiaj poza umówionymi spotkaniami natknęliśmy się na niego zupełnie niechcący już trzykrotnie). Zabrał nas najpierw na imprezę klubową, a następnego dnia do swojego mieszkania. Poznaliśmy wielu ciekawych ludzi, jednak większość obcokrajowców, tylko jedną Chinkę. Poza tym jedna Polka, kilku Niemców i Amerykanów, Australijczyk i dwie Słowenki.
Wart szerszego opisu jest klub, do którego zabrał nas kolega. On pracuje tam jak rodzaj zabawiacza. Jego zadaniem jest dobrze się bawić i przyprowadzić znajomych obcokrajowców (praca wydaje się łatwa i mało wymagające, ale musi tam być aż do 3 rano dwa razy w tygodniu, w tym we wtorek – a rano na zajęcia). Jego biała skóra i blond włosy podnoszą w pewien sposób rangę klubu, więc obecność jest jego główną rolą. Jeszcze nigdy nie widzieliśmy tak strasznego lansu w klubie. Chińczycy bawią się do zachodniego techno, popisują się, ponadto jest loża „młodych, pięknych i bogatych”, którzy od czasu do czasu wychodzą na scenę i śpiewają różne przeboje. Strasznie przykry widok. Jeszcze gorsze uczucie dopada człowieka jak się przegląda menu. Zwykła butelka piwa kosztuje tam 60 yuanów (prawie 30 zł!). Oczywiście nie jest tak we wszystkich klubach, ten po prostu był wyjątkowo modny i drogi. Poza tym wygląda to tak, że na stolik znajomych ktoś kupuje całą butelkę, np. Walkera za jakieś 400 złotych i nalewa się sobie samemu. Większość stolików nie ma miejsc siedzących, tylko porozstawiane są w pewnej odległość, tak że pomiędzy nimi można również tańczyć.
Abstrahując od tego nieciekawego klubu, okazuje się, że w Chinach można również poczuć się mało orientalnie, czyli identycznie jak w Europie. Zanim poszliśmy do tego lansiarskiego klubu, wstąpiliśmy na chwilę do pubu w stylu zachodnim. Sam wystrój pubu sprawia, że można poczuć się jak w Europie. Ponadto, w menu oprócz popularnych drinków i wszechobecnego Hainekena znalazł się nawet Carlsberg (Tyskiego jeszcze nie mieli ;). Jak na chińskie warunki w dość drogich cenach (12 yuanów), ale w sumie jest to cena jaką się płaci w zwykłym polskim pubie za piwo.
Apropos alkoholów i ostatniego weekendu, to posmakowaliśmy jeszcze zwykłą chińska wódkę (ceny tych zwykłych zaczynają się od 3 yuanów, są też bardzo drogie nawet jak na polskie warunki – ale tych nie smakowaliśmy, podobno też nie są najlepsze, jest tylko kilka dobrych sprowadzanych). Jest to chyba najbardziej obrzydliwy smak jaki można mieć w ustach. Najgorsze jest to, że nie jest to przelotne uczucie. Nawet jeden mały łyczek czuć nawet następnego dnia w ustach, oddechu, wszędzie. Niczym nie da się tego popić, ani zajeść (nie mówiąc o robieniu drinków). Zaraz po posmakowaniu tejże wódki, jedliśmy wspólnie posiłek kuchni Sichuańskiej (bardzo, bardzo ostrej – gdy nasza znajoma Chinka gotowała to w kuchni, nie dało się oddychać, z powodu przenikających drogi oddechowe papryczek chilli) i nawet ten ostry smak nie był wstanie zneutralizować wspomnienia po łyku wódki. W tej wódce nie chodzi o to, że jest ona mocna (niektóre rodzaje dochodzą do 70 %), ale zawiera ona w sobie jakąś mieszankę podobno ziołową, która na długo zamieszkuje w ludzkim przełyku, powodując niemiłe doznania. Jak by ktoś z Was chciał w Polsce poznać zajawkę chińskiej wódki, to proszę wybrać się do swojej łazienki i łyknąć kieliszek wody po goleniu albo popsikać sobie pierwszym lepszym dezodorantem na język.
PS. Wpis kilka dni spóźniony, bowiem nadal miewamy problemy z dostępem do naszego bloga przez chiński Internet :/.